czwartek, 31 marca 2011

TESTownia - Maybelline the One by One Volum' Express Mascara

Jakiś czas temu, dzięki poleceniu pewnej Dobrej Duszy, dostałam do testów najmłodsze dziecko Maybelline, czyli tusz One by One.



W sumie to dotarły do mnie nawet dwie sztuki, ponieważ w pierwszej szczoteczka była w środku opakowania zagięta o 180', a po wyjściu na światło dzienne przyjęła kąt ok. 90', co widać na poniższym zdjęciu. Jak to się stało nie wiem i pierwszy raz takie cuda widzę. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że to był odosobniony przypadek i nikomu nie zdarzy się kupić takiego połamańca, bo znając życie wymiana w sklepie nie poszłaby tak gładko, jak u mnie. Nie minął tydzień, a już miałam w domu kolejny, tym razem już prosty jak drut ;), egzemplarz.


Co prawda ten pierwszy troszkę się już sam z siebie wyprostował (aktualnie krzywizna szczoteczki wynosi może z 15'), ale i tak niektóre włókienka w wyniku zagięcia pozostały uszkodzone i nierówno się układają, więc pewnie nie pozostałoby to bez wpływu na efekt końcowy. Także tym bardziej brawa dla Maybelline za pozytywną i szybką reakcję.

Tyle tytułem wstępu, a teraz przejdźmy do rzeczy.


Tusz, jaki jest, każdy widzi ;) Opakowanie to standardowa baryłka, jak to na linię Volum' Express Maybelline przystało, tym razem w pięknym, i jakże modnym ostatnio, koralowym kolorze.
Szczoteczka, jak widać, w tej samej barwie - specjalnie dla Was ją wypucowałam, żeby lepiej ukazać i kolor, i ząbki, fachowo zwane włókienkami elastomerowymi. Producent zapewnia, że jest ich trzysta, ale prawdę mówiąc nie liczyłam. Grunt, że naprawdę wywiązują się ze swojej roli i świetnie rozczesują rzęsy. Co prawda nie jest to może efekt jak spod igły, ale osobiście za takim nie przepadam, więc pod tym względem jestem w zupełności usatysfakcjonowana.


Szczoteczka zwraca uwagę nie tylko kolorem, ale i nowatorskim kształtem połączonym z wcale nie tak małym rozmiarem. Przyznam, że po złych doświadczeniach z Volume Collagene L'Oreala trochę się jej obawiałam, ale już po pierwszym użyciu okazało się, że niepotrzebnie.
Maybelline One by One naprawdę jest wygodna w użyciu i mimo swej wielkości nie ciapie tuszem górnej powieki. Myślę, że sekret tkwi tu w dozowniku, który ściąga nadmiar tuszu ze szczoteczki. Co więcej malowanie nią dolnych rzęs to już w ogóle bajka - chyba w życiu nie szło mi to łatwiej i szybciej! Tu chyba zasługi należą się samemu kształtowi szczoteczki, a dokładniej jej wypukłościom.

źródło: www.maybelline.com
Co do samego efektu na rzęsach, to Maybelline obiecuje nam "wyjątkowo zmysłową objętość bez grudek".

Jak to się ma do rzeczywistości?

Rzęsy faktycznie zyskują na objętości, ale czy jest ona aż tak wyjątkowo zmysłowa, to bym się kłóciła. Ogólnie mam gęste, tyle że jasne rzęsy, więc wystarczy je dokładnie pokryć kolorem, nieco pogrubić i porządnie rozdzielić, żeby zmalować na oczach mały wachlarzyk ;) Ten tusz robi to może nie najgorzej, ale też nie najlepiej, a już na pewno daleko mu do efektu z reklamy...

Sama jego aplikacja nie przysparza problemów - szczoteczka gładko sunie po rzęsach, ładnie je rozdziela, delikatnie unosi i wydłuża. Niestety kłopoty zaczynają się przy drugiej warstwie - wtedy na światło dzienne lubią wychodzić mikro-włókienka, które przyczepiając się do końcówek rzęs tworzą niezbyt estetyczny efekt. Także w przypadku Maybelline One by One pośpiech jest jak najbardziej wskazany i najlepiej nakładać jedną warstwę za drugą. Z tym, że dwie to już wszystko, bo przy trzeciej trudno zapobiec grudkom.

Niestety z tego powodu jak dla mnie pogrubienie nie jest wystarczające. Lubię mocno podkreślone rzęsy, a ten tusz mi tego nie daje. W sumie to bardzo się nie czepiam, bo nikt tego specjalnie nie obiecuje, ale informuję. Zresztą może jeszcze z czasem tusz ciut zgęstniej i się pod tym względem wyrobi - w końcu to dopiero wstępne testy.

Za to na pewno na plus zaliczyć mogę kolor. Dostałam Glam Black i czerń jest naprawdę ładna i lśniąca.

Jeśli chodzi o trwałość - też jest nieźle. Dopiero pod wieczór można dostrzec pod oczami jakieś nieliczne okruszki. To niewątpliwa poprawa, przynajmniej w porównaniu do Colossala, który osypywał się praktycznie od razu. Co prawda nie polecam udawać się z One by One na fitness, bo intensywnego treningu nie przetrwa (okruszki są wtedy bardziej liczne niż nieliczne ;) ), ale w normalnej, codziennej eksploatacji jest ok.

Zresztą efekty końcowe możecie ocenić same. Przepraszam tylko za tą małą wyrwę w mojej linii rzęs, ale to akurat nie wina tuszu, tylko po prostu co jakiś czas tak mi się robi :/ Dopiero na zdjęciach to zauważyłam.


Poniżej jeszcze kilka dodatkowych ujęć tego samego oka z tej samej sesji ;) O dziwo, tu tego mojego małego przerzedzenia aż tak nie widać.


Ogólnie efekt jest ładny i jak dla mnie dobry na co dzień, do pracy, kiedy to praktycznie nie maluję powiek. Leniwiec ze mnie i wolę 5 minut dłużej pospać niż bawić się rano z cieniami, kredkami itp.

Na koniec dodam tylko, że tusz standardowo kosztuje 31-34zł, a w promocji można go upolować i za 25zł. Dostępny jest w trzech kolorach: czarnym, szarym i brązowym.
Więcej informacji na jego temat znajdziecie na stronie Maybelline.

Ocena: 3,5 / 5

środa, 30 marca 2011

D.N.O. - vol. 3

Marzec praktycznie dobiegł już końca, a ja dobiłam dna ostatnich w tym miesiącu butli, tubek i słoiczków. W związku z tym rozpoczynam nowy cykl, zwany zwykle - Projektem Denko, a u mnie po prostu - D.N.O. :)

A skąd vol. 3, skoro dopiero zaczynam? Ano stąd, że - jak powszechnie wiadomo ;) - marzec to trzeci miesiąc w roku, więc na początek serii przewrotna trójka, zamiast standardowej jedynki :)

No to po kolei...




1. Ziaja Pro, Maska uspokajająca - nie będę się powtarzać, dokładna recenzja tutaj.



 2. Yves Rocher, Jardins du Monde, Kremowy żel pod prysznic, Kawa - jeden z moich ulubieńców, jeśli chodzi o żele YR i w ogóle; kremowa konsystencja, delikatna, pieszcząca ciało pianka, i cudny, pobudzający zapach kawy! polecam gorąco, zwłaszcza na zimowe poranki. Choć wolę typowe żelowe żele ;) dla tych z YR mogę robić wyjątek, bo są świetne.



3. Bonne Bell, Lip Smacker, 100% Natural, Vanilla Bean - jeden z lepszych smackersów, z jakimi miałam do czynienia, a było tego trochę. Aktualnie zużywam już kolejną sztukę. Świetnie pielęgnuje, a przy tym wygląda jak błyszczyk. Szybko radzi sobie z suchą, spękaną skórą warg. Nie polecam go jednak na mrozy, bo mimo bogactwa naturalnych składników jest za lekki, żeby dobrze chronić przed zimnem. Ale na wiosne-lato-jesień w sam raz. W zimie polecam używać w domu czy w pracy. Zapach boski - coś jak palone ziarna wanilii, przypomina mi nieco aromat sławetnego tropikalnego scrubu Planet Spa Avonu.







 4. Vichy, Purete Thermale, Nawilżający tonik do twarzy - cera normalna i mieszana - gdyby nie cena, mogłabym już przy nim pozostać. Robi co trzeba - nawilża, naprawdę odświeża, a do tego przyjemnie pachnie i jest delikatny dla cery.






5. Gillette, Satin Care, Żel do golenia, Aloes - ostatni kupuję żel z Gillette! Pierwszy raz testowałam je z 10 lat temu, o ile nie więcej, ale nie przypadły mi do gustu, bo były za rzadkie, a mimo wszystko rok temu po zmianie szaty graficznej sięgnęłam po nie ponownie. Miałam kwiatowy, potem awokado. W sumie wydawały się ok. Do czasu. Przy poprzednim już miałam jakieś zastrzeżenia, a przy tym przekonałam się już całkowicie, że wcale nie są takie wydajne, a sama piana nie jest tak gęsta, jak w przypadku mojej ukochanej Nivejki dla facetów. Ceny też już nie najniższe (kiedyś w promocji bywały po 12zł, teraz już raczej po 15zł :/), a sam to niestety za mało, żebym sięgnęła po nie ponownie.




 6. Nivea, Apricot Creme, Pielęgnujący żel pod prysznic - kolejny ulubieniec, niestety chyba już wycofany :( Ten egzemplarz upolowałam kiedyś w CND w Rossmannie i od tamtej pory go nigdzie nie spotkałam. Konsystencja kremowa, ale taka rzadsza, choć mimo tego dobrze myje i ładnie się pieni. Zapach apetyczny, morelkowy z delikatną mleczną nutką. Mam nadzieję, że jednak jeszcze wróci na sklepowe półki, bo jest to jedyny (poza tymi z YR) kremowy żel pod prysznic, który lubię. W przypadku pozostałych mam wrażenie niedomycia :/





7. Dr.Scheller, Argan & Amarant, Przeciwzmarszczkowy krem na dzień - też nie będę się powtarzać, szerszy opis tutaj.


 


 8. Rossmann, Isana, Krem do ciała 5% Urea - zużyć, zużyłam, ale więcej nie wrócę. Może i ten mocznik wygładza skórę, ale sam krem pozostawia nieprzyjemną klejącą warstwę. Zapach też nie do końca mi pasował. Koniec końców skończył jako krem do ramion, ale i tak nie poradził sobie z moją zimową zmorą - zapaleniem mieszków włosowych.





9. Vichy, Purete Thermale, Płyn micelarny - zużywam z przyjemnością i nie mam żadnych zastrzeżeń. Zmywa, co ma zmyć, nie podrażnia nawet oczu, a przy tym nie zabija ceną (przynajmniej na Allegro). Tym razem miałam mini wersję 100ml, ale przerobiłam i flaszkę 400ml.









 10. Garnier, Mineral Active Dry, Upał-Stres-Sport, Roll-On - to już moja druga kulka w tej wersji, a ogólnie trzecia czy czwarta z serii Mineral Active. W przeciwieństwie do poprzednich antyperspirantów Garniera te są naprawdę świetne. Akurat w tej wersji nie do końca pasuje mi zapach i to, że czasem jednak delikatnie brudzi ubrania, ale ogólnie rzecz biorąc warto kupić, bo chroni naprawdę nieźle. Teraz co prawda mam wersję niebieską Przeciw Białym Śladom, ale następna na pewno będzie któraś z nowych kulek Invisi-Mineral;)





11. L'Biotica, Biovax, Intensywnie regenerująca maseczka do włosów ciemnych - kupiłam, jak jeszcze byłam rudzielcem, ale mimo wszystko dobrze mi służyła. Specjalnego wpływu na kolor nie zauważyłam ani wtedy ani teraz, gdy po ostatnim farbowaniu zrobiłam się bardziej na brąz. To po prostu kolejna porządna maseczka spod szyldu Biovax, która nawilża i odżywia włosy, nadaje im ładny połysk, a przy tym nie obciąża włosów. Polecam.






12. Palmer's, Cocoa Butter Formula, Balsam do ciała - balsam jest przedziwny. Ma budyniową konsystencję, wydaje się naprawdę dość treściwy, a wchłania się w trymiga nie pozostawiając po sobie ani śladu. Noo, prócz mocno kakaowego aromatu ;) Jednakże mimo braku jakiejkolwiek wyczuwalnej warstewki, balsam bardzo dobrze pielęgnuje przesuszoną zimową aurą skórę. Myślę, że jeszcze skuszę się na zakup, ale tym razem wersji bezzapachowej, bo ta stosowana na co dzień potrafi jednak zamęczyć zapachem.



I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie zakupy... Ale o tym może innym razem ;)

sobota, 26 marca 2011

Mój mały wybawca

Chyba każdej z nas, szczególnie na początku swych przygód z lakierami, zdarzyło się wyjechać pędzelkiem za daleko i niechcący pomalować sobie skórki :/ W czasach mojej zamierzchłej przeszłości nie pozostawało nic innego, jak chwycić za "patyczki" do czyszczenia uszu i maczając je w zmywaczu próbować usunąć wylany na skórki lakier. A że wychodziło to z mniejszym lub większym skutkiem i czasami mimo wszystko nie obyło się bez konieczności zmywania całego paznokcia i malowania od początku, to już inna bajka...

A teraz? Koniec z "patyczkami"!, z poprawianiem w nieskończoność manicure!, bo a to za dużo się zmyło, a to jakiś kłaczek z wacika się przyczepił... Teraz z wybawieniem przychodzi nam taki oto wynalazek, jakim jest korektor do lakieru i dzisiaj chciałabym Wam przedstawić mojego ulubieńca w tej dziedzinie. Kiedyś miałam KillyS'a, potem jeszcze jakiś inny, ale jak już trafiłam na ten, to nie kombinuję i nie wydziwiam, bo nie widzę sensu. Przedstawiam Wam zatem korektor do manicure Oriflame Beauty.


Korektor ma formę flamastra wyposażonego z jednej strony - w ściętą końcówką, służącą do właściwego użytku, a z drugiej - w wymienny zapas. W środku znajduje się oczywiście wkład ze zmywaczem do paznokci, w tym egzemplarzu akurat  bezacetonowym, z dodatkiem olejku ze słodkich migdałów.

Owa końcówka ma odpowiednią twardość, a do tego jest na tyle cienka, że z łatwością można nią dokonać nawet dość precyzyjnych poprawek w manicure. Wystarczy delikatnie przejechać, a w przypadku grubszych usterek przez chwilkę docisnąć "pisaczek", żeby wydobyć odpowiednią ilość zmywacza i wymazać niechciane ślady. Z doświadczenia radzę jednak brać się do tego dopiero, jak lakier dobrze przyschnie, a już najlepiej po nałożeniu (i wyschnięciu) utwardzacza, gdyż w przeciwnym wypadku czasem może zdarzyć się tak, że zmywając wylany lakier możemy niechcący "pociągnąć" warstwę z płytki i zepsuć cały efekt. Mam nadzieję, że wiecie o co mi chodzi.


Co ważne końcówka tego korektora nie eksploatuje się tak szybko, jak w przypadku innych testowanych przeze mnie tym podobnych wynalazków. KillyS dawał 3 czy 4 zapasy, tu jest tylko 1, ale wierzcie mi, że więcej nie trzeba. Oczywiście z czasem końcówka się brudzi i nabiera kolorów, zwłaszcza od czerwonych lub ciemnych lakierów, ale wystarczy ją przetrzeć chusteczką higieniczną albo nawet wacikiem nasączonym w innym zmywaczu i po problemie. Zresztą nawet jak jest trochę zabrudzona to w niczym nie przeszkadza. W zasadzie sama zmieniam ją dopiero wtedy, gdy nieco straci kształt - zmiękną i postrzępią się brzegi, co wcale nie następuje tak szybko.

Aktualnie używany (drugi już) egzemplarz mam chyba ze 2 lata, a nowy "rysik" włożyłam jakiś miesiąc temu. Stan obu możecie zobaczyć poniżej (uprzedzam - ten stary wygląda mało estetycznie :/ ). Dodam tylko, że paznokcie mam praktycznie non stop pomalowane (u stóp też). Wyjątkiem są przerwy na kuracje odżywcze, ale te nie następują znów tak często, więc uśredniając - korektora używam zwykle 1-2 razy w tygodniu.


Korektor ten dostępny jest oczywiście u konsultantek Oriflame, ale nic nie stoi na przeszkodzie poszukać go na przykład na Allegro. Standardowo kosztuje 24,9zł za 4,5ml, ale jak to w katalogach bywa, często bywają promocje i można go wtedy kupić już za 12-17zł. Ilościowo może wydawać się go niewiele, ale jest naprawdę wydajny. Zresztą sama kupiłam jeden na zapas, bo wydawało mi się, że ten brzydal ze zdjęcia powyżej już się powoli wykańcza ;) i skutek tego taki, że ta nówka sztuka chyba już z rok leży w zapasach.

Ogólnie rzecz biorąc - POLECAM! Osobiście nie wyobrażam już sobie malowania paznokci bez niego i, jeśli tylko mam w planach takową czynność, biorę go ze sobą choćby na najkrótszy weekendowy wyjazd. Niby przez lata malowania paznokci doszłam do jako-takiej wprawy, ale i tak czasem zdarzy mi się malować ze zbytnim rozmachem albo kupić jakiś rzadki lakier (nie cierpię takich!) i wtedy korektor szybko i bezboleśnie usuwa nadmiar lakieru ze skórek. Zresztą odkąd go mam nie muszę się aż tak starać, bo wiem, że i tak wybawi mnie z opresji ;)

Dla zainteresowanych - skład: ETHYL LACTATE, ETHYL ACETATE, BUTYL ACETATE, ISOPROPYL ALCOHOL, PRUNUS AMYGDALUS DULCIS OIL, PARFUM

poniedziałek, 21 marca 2011

Recenzja: Logona LavaErde Patchouli - Ziemia wulkaniczna z olejem patchouli

Ziemia wulkaniczna z olejem z patchouli.

Polecana szczególnie do mycia skóry: wrażliwej, tłustej i zanieczyszczonej oraz do mycia włosów, szczególnie przy wrażliwej skórze głowy oraz przy łupieżu, a także do włosów tłustych. Włosy łatwo rozczesują się, są miękkie, jedwabiste i mają piękny połysk.

Nie zawiera tensydów.
 
Zastosowanie: zwilżyć włosy lub ciało i wmasować niewielką ilość - o wielkości włoskiego orzecha - w skórę. Poddać krótkiemu działaniu, spłukać dokładnie ciepłą wodą.

Skład: Aqua (Water), Hectorite, Parfum (Essential Oils), Glycerin, Alcohol, Melia Azadirachta Extract, Pogostemon Cablin Oil, Citric Acid, Linalool, Limonene

Cena: 27-32zł / 200ml

http://logona.pl
Zalet stosowania wszelkich ziem, glinek czy błotek chyba nikomu nie muszę przedstawiać, więc przejdę od razu do rzeczy.
Nooo dobra, komu jednak muszę, to zapraszam tu, po szersze informacje na temat LavaErde czy też Ghassoul - zwał jak zwał ;)

Ziemię wulkaniczną Logony poznałam chyba jakieś 3 lata temu i od tamtej pory jest moją ulubioną maseczką oczyszczającą do twarzy. Bo tylko tak ją stosuję. Ze skórą głowy czy włosami jakichś szczególnych problemów nie mam, a nawet jeśli bym miała, to jakoś nie wyobrażam sobie potem spłukiwania takiej mazi. Wystarczy że jak zdarza mi się trochę wyjechać nią na włosy, to się muszę chwilę pobawić zanim ją stamtąd usunę. Żeby nie było - ze skóry twarzy zmywa się bez problemu, przynajmniej gąbeczką, ale ja tak zmywam wszelkie maseczki.

Wracając do meritum sprawy.... Glinka ma szaro-bury kolor i przez zawartość paczuli pachnie dość specyficznie. Zaznaczę, że dla mnie pachnie, bo już dla mojego otoczenia raczej śmierdzi... Co więcej zapach jest intensywny i szybko roznosi się po domu, zwłaszcza, jeśli tak jak ja, lubi się siedzieć z nią na twarzy jakieś pół godzinki, w międzyczasie wlepiając swe ślepia w monitor ;) Zasychać szybko nie zasycha, więc spokojnie można ją potrzymać z 10-15min, a ja po tym czasie zwykle wspomagam się termalką w sprayu.

Po takim seansie cera jest naprawdę ładnie oczyszczona, wygładzona, a do tego nawilżona. Nie spotkałam się nigdy wcześniej z takim efektem, ale po zmyciu tej brunatnej mazi na skórze czuć taką przyjemną warstewkę, jakby się posmarowało jakimś nawilżającym, wygładzającym kremem. Moja wrażliwa cera, która zwykle po wszelkich glinkach natentychmiast woła pić ;) w przypadku Logony nie domaga się o nic więcej. W dodatku samo jej stosowanie nie wywołuje żadnych przykrości. Może przez pierwsze 1-2 użycia czułam delikatne podszczypywanie, ale i nic złego się nie działo, i więcej się to nie powtórzyło.

Na koniec dodam jeszcze, że mam też porównanie z jej białą siostrą z kwiatem lotosu. Niby z założenia delikatniejsza, niby przeznaczona dla suchej i wrażliwej skóry, a to właśnie ona chciała mi na początku wypalić twarz, a w dodatku po jej zmyciu krem jest obowiązkowy! I bądź tu mądry i pisz wiersze...

Także polecać polecam, ale tylko tą brązową, paczulową. Sama właśnie przerabiam trzecią tubkę, a łącznie z tą białą to już będzie moja czwarta LavaErde. Stosuję ją, jak wszystko inne maseczki z mniejszą lub większą regularnością ;), ale mimo wszystko braku wydajności nie można jej zarzucić. Zresztą pojemność duża, a cena jak za taką ilość naprawdę niska. Nic tylko kupować. W sklepach naturalnych albo na Allegro.

Ocena: 5 / 5

niedziela, 20 marca 2011

What's up, Dr.Scheller?

żródło: forums.techguy.org
Z kosmetykami Dr.Scheller zetknęłam się dekadę temu, kiedy to nosiły jeszcze nazwę Apotheker Dr.Scheller. Wtedy to mój wybór, niefortunny zresztą, padł na ochronny sztyft do ust, który nie dość, że nic nie robił, to jeszcze niemiłosiernie bielił usta. Przez niego na dłuuugo zraziłam się do tej firmy i mimo peanów na KWC bałam się kupić czegokolwiek spod szyldu "doktorka" w obawie o kolejną, dość kosztowną zresztą jak na portfel studentki, porażkę.

Niedługo potem firma całkiem zniknęła z rynku, pozostawiając za sobą tylko wspomnienie kuszących cen wyprzedażowych w Naturach, o których tylko czytałam na Wizażu, gdyż mi samej nie dane było się na nie załapać, mimo iż nawet miałam nieśmiałe zamiary zakupu.

O dziwo, po latach nieobecności, firma odrodziła się jak Feliks z popiołów i na sklepowych półkach znów zagościły szklane słoiczki i buteleczki ze znajomym logo Pana Doktora Scheller'a (swoją drogą, ciekawe czy faktycznie takowy był?). Jak już wspomniałam tylko nazwa nieco się zmieniła, bo nawet część kosmetyków pozostała ta sama. Przynajmniej z nazw i opisów, bo jak to wygląda pod względem składów czy działania z oczywistych względów wiedzieć nie mogę.

Początkowo wcale mnie te kosmetyki nie interesowały - wręcz dalej żywiłam do nich urazę za tamten sztyft, a w dodatku nie najniższe ceny też nie zachęcały do kupna. Z czasem zaczęły mnie jednak coraz bardziej korcić, aż wreszcie kiedyś będąc w pilnej potrzebie posiadania delikatnego dla mojej cery kremu (inny, który kupiłam niestety mnie podrażniał) dojrzałam promocję w A'propos i zdecydowałam się na krem i serum z serii dla cery wrażliwej Jojoba & Shisandra. I to był strzał w 10tkę!

O ich działaniu za chwilę, a póki co dodam tylko, że dzięki temu duetowi przekonałam się, że jednak warto inwestować w te brązowe szklane słoje rodem z przedwojennej apteki, bo ich zawartość naprawdę służy mojej cerze. Od tamtej pory przez moją łazienkę przewinęły się jeszcze: tonik i żel z serii Owoc Granatu, przeciwzmarszczkowy krem Argan & Amarant oraz krem do rąk Nagietek. I na tym na pewno nie koniec!
A teraz w telegraficznym skrócie o każdym z tych delikwentów ;)

 
Balansujący krem nawilżający Jojoba & Shisandra
- wg doktorka - Uspakajający krem nawilżający redukuje zaczerwienienia, zapobiega nowym podrażnieniom i intensywnie nawilża skórę.
- wg mnie - W zasadzie podpisuję się pod powyższym. Dodam, że zaczęłam stosować go latem jako krem na noc, a jesienią czasem i na dzień do pracy, pod makijaż. Zastrzeżeń żadnych. Krem jest dość treściwy, ale nietłusty, dobrze się wchłaniał. Zapach początkowo mnie drażnił, z czasem zaczął mi się baaardzo podobać. Jednym słowem - porządny nawilżacz dla wrażliwców.

Intensywne serum łagodzące podrażnienia Jojoba & Shisandra
- wg doktorka - Intensywne serum jest niezwykle skoncentrowanym produktem do uspokojenia wrażliwej cery. Skutecznie redukuje zaczerwienienia, zapewnia długotrwałą ochronę przed nowymi podrażnieniami i wzmacnia barierę ochronną skóry.
- wg mnie - Na efekty trzeba trochę poczekać, ale warto. Cera z czasem się uspokaja, staje się mniej reaktywna, także też jak najbardziej serum wywiązuje się ze swojej roli. Serum stosowałam najczęściej na noc pod krem, bo samo w sobie jest wodniste, zaraz wsiąka w skórę i nie daje uczucia nawilżenia czy ukojenia. Ale z kremem działa cuda. Starcza na jakieś 3-4 miesiące. Na pewno kupię znów jesienią, zresztą pewnie łącznie z którymś kremem z tej serii.


Łagodny żel myjący Owoc Granatu
- wg doktorka -  Żel myjący łagodnie i gruntownie usuwa makijaż, tłuszcz oraz zanieczyszczenia z twarzy. Koi oraz regeneruje skórę, ochrania ją przed wysuszaniem i zapobiega nowym podrażnieniom cery.
- wg mnie - Pierwsze co uderza w tym żelu, to dziwna, śliska konsystencja. Żel jakby ślizgał się po skórze. Początkowo mnie to drażniło, z czasem przywykłam. Faktycznie hiper delikatny, ale czy ma jakieś działanie kojące czy regenerujące to nie wiem. Na pewno nie wysusza. Oczyszcza dobrze, nie pieni się zbytnio (co lubię), pachnie przyjemnie i jest wydajny. Ale i tak wolę Cleanance ;p

Odświeżający tonik do twarzy Owoc Granatu
- wg doktorka - Tonik do twarzy oczyszcza skórę, nie wysuszając jej oraz wygładza pory. Gruntownie usuwa makijaż, nadmiar tłuszczu i brud.
- wg mnie - Od toniku nie wymagam za wiele. Ma odświeżać, nawilżać i nie podrażniać. Jak jeszcze do tego przyjemnie pachnie, to już w ogóle jest cud, miód i orzeszki. No i ten właśnie taki jest. Mimo zawartości denata w składzie nie drażni nawet moich wrażliwych oczu. Niby zaraz po przetarciu wacikiem skóra lekko się klei, ale to uczucie szybko znika i pozostaje tylko przyjemne owocowe orzeźwienie. Jedyne, co mnie na dłuższą metę drażni to szklana, w dodatku zakręcana butelka, ale i tak porównując go z aktualnie używanym Nivea Pure & Natural wygrywa w przedbiegach i działaniem i wygodą stosowania. Jeszcze go kupię.


 
Przeciwzmarszczkowy krem na dzień Argan & Amarant
- wg doktorka - Wzmacniający przeciwzmarszczkowy krem na dzień trwale wygładza skórę oraz zapewnia jej elastyczność. Skuteczność potwierdzona: redukuje zmarszczki do 33% w ciągu 4 tygodni. Poprawia elastyczność cery do 53% w ciągu 4 tygodni.
- wg mnie - Co prawda nie mam zbyt dojrzałej cery, bo ledwie 30-letnią, ale krem kupiłam i z myślą o mrozach, i w ramach kuracji. Konsystencja jest na tyle bogata, że zimą sprawdzał się doskonale i na dzień, i na noc. Na noc naprzemiennie z Effaclarem Duo. Nie wiem na ile to jego zasługa, ale cerę mam teraz faktycznie ładniejszą, gładszą. Jakichś szczególnych zmarszczek nie mam, więc i szczególnego działania pod tym względem nie odnotowałam, ale kremik ogólnie polubiłam. Początkowo wydawał się aż za lekki, bo mimo gęstej konsystencji wchłaniał się raz-dwa prawie do matu, ale z czasem skóra przestała go tak chciwie spijać. Ogólnie wart uwagi, ale dla mnie tylko na sezon jesienno-zimowy, na cieplejsze dni jednak będzie za ciężki.
 
Balsam do spierzchniętych i szorstkich rąk Nagietek
- wg doktorka - Intensywna ochrona spierzchniętych i szorstkich dłoni. Ekstrakt nagietka działa uspokajająco, a witamina A wzmacnia skórę rąk. balsam do rąk pokrywa dłonie warstwą ochronną i łagodzi podrażnione miejsca.
- wg mnie - Porządny, gęsty, ale ani nie tłusty, ani nie klejący krem. Przyjemnie pachnie, szybko się wchłania, pozostawia taki nieprzeszkadzający film ochronny (co lubię). Faktycznie łagodzi podrażnienia (i po przebywaniu na mrozie, i po przebywaniu z kotami ;) ) i dobrze pielęgnuje. Stawiam go na równi z moim dotychczasowym ulubieńcem - koncentratem Neutrogeny, a to nie lada zaszczyt. W zasadzie to pod względem konsystencji nawet ją przebija, ale znów pod względem działania jest ciut słabszy.



Uffff, gratuluję tym, którzy wytrwali do końca. Teraz część nadobowiązkowa - dla chętnych, czyli tych których mimo wszystko zainteresowałam tym przydługim wywodem.

Dr. Scheller to unikalna kombinacja natury i jej działania. Używając czysto naturalnych składników, kosztownych olejków oraz wysokiej jakości ekstraktów z całego świata Dr.Scheller opracowuje innowacyjne, skuteczne oraz certyfikowane naturalne produkty do codziennej pielęgnacji twarzy.

Innowacyjna, kontrolowana kosmetyka naturalna:
  • 100 % całkowicie naturalnych NanoSolves
  • 100 % bez silikonów
  • 100 % bez olejków mineralnych
  • 100 % bez syntetycznych barwników
  • 100 % bez parabenów
  • 100% opakowań przyjaznych środowisku
  • oczywiście nie testowana na zwierzętach
  • dobra tolerancja skóry i skuteczność potwierdzona dermatologicznie
NanoSolves zawierają bezbarwną emulsję z lecytyny sojowej, która nie jest modyfikowana genetycznie. Te tak zwane bio-nanosomy są mikrokapsułkami transportującymi niezwykle efektywne, czysto naturalne ekstrakty w głąb skóry. Dlatego też mogą aktywnie działać tam, gdzie są najbardziej potrzebne.

Dostępne serie kosmetyków Dr.Scheller:
  • oczyszczanie - każda cera - Owoc Granatu
  • pielęgnacja - każda cera - Porzeczka & Marula
  • pielęgnacja - cera wrażliwa - Jojoba & Shisandra
  • pielęgnacja - cera sucha i bardzo sucha - Olejek Ostowy i Nasiona Chia
  • pielęgnacja - cera dojrzała - Argan & Amarant
  • pielęgnacja - ręce
  • pielęgnacja - ciało.
Po szersze informacje zapraszam na polską bądź międzynarodową stronę Dr.Scheller. Na tej drugiej znajdziecie również dokładne składy wszystkich kosmetyków.

Dodam jeszcze, że kosmetyki te można kupić m.in. w sieci drogerii SuperPharm, Natura czy A'propos. Jeśli chodzi o pielęgnację twarzy, to ceny kształtują się w okolicach 40-50zł za krem/serum do twarzy i ok. 20zł za serię oczyszczającą, ale warto polować na promocje. Sama kremy kupowałam po 30zł, serum 38zł, a żel i tonik po 15zł. Ceny kremów do rąk to ok. 13-16zł, ale w promocjach już za 9-10zł. Ceny balsamów to ok. 30zł, a w promocjach nawet 10zł taniej.

Zdjęcia kosmetyków pożyczone ze strony http://dr-scheller-cosmetics.pl, a opis marki Dr.Scheller zaczerpnięty z ulotki.

sobota, 19 marca 2011

Wiosenna deprecha

Nie wiem jak Wam, ale mi strasznie daje się we znaki wiosenne przesilenie. Te ciągłe zmiany pogody – raz słońce, raz deszcz, a jeszcze innym razem śnieg – powodują, że mój organizm głupieje. Bywa, że padam o 19,  a bywa i tak, że nie chce mi się wcale spać i o 4 nad ranem (tak normalnie chodzę spać koło 1-2). Zwariować można.

W dodatku w ciągu dnia chodzę półprzytomna, nie mam siły na nic i nawet trzecia kawa na niewiele się zdaje. Niby te trzy kawy to nie tak dużo, ale dla kogoś, kto pił do tej pory jedną dziennie albo i wcale, to jednak jest różnica. Trochę energii dodają mi zajęcia fitness, ale też nie pomagają do końca, no i z braku czasu nie chodzę na nie codziennie.

Za to na pewno w walce z tą wiosenną deprechą pomaga mi zażywanie suplementu Vita-Min Plus dla Kobiet z firmy Olimp Labs. Brałam go jesienią, biorę znów teraz, więc mogę potwierdzić, że zwalcza skutki i jesiennej, i wiosennej deprechy. Nooo, przesilenia ściślej mówiąc ;)

źródło: www.olimp-labs.com
Vita-min plus dla Kobiet dzięki zawartości witamin i wyciągu z żeńszenia dodaje energii, poprawia samopoczucie i pozwala na normalne funkcjonowanie w ciągu dnia, a oprócz tego przez dodatek skrzypu i kwiasu hialuronowego ma też pozytywny wpływ na wygląd włosów, skóry i paznokci. Poza tym preparat ma działanie ogólnoustrojowe i pomaga nam, kobietom, załagodzić zmienne nastroje, drażliwość czy dolegliwości związane z PMSem.

Na pierwsze efekty nie trzeba długo czekać. Przynajmniej ja już teraz po niecałych 2 tygodniach zażywania tych kapsułek widzę, że lepiej funkcjonuję, a jesienią gdzieś tak po miesiącu zaobserwowałam też poprawę stanu włosów i paznokci. Wtedy taką kurację pociągnęłam przez 3 miesiące i teraz też tak zamierzam uczynić, gdyż moje pazurki znów coś się przesuszyły i pękają znienacka, więc prócz odżywek do stosowania bezpośrednio na płytkę przyda im się wzmocnienie od środka.

Vita-min plus dla Kobiet można oczywiście kupić w aptekach. Kosztuje ok. 13-15zł, a opakowanie 30szt. kapsułek starcza na miesiąc, gdyż wystarczy zażywać go raz dziennie, najlepiej rano.

Dla zainteresowanych podaję skład suplementu:
 
Witaminy 1 kapsułka  %ZDS
Witamina A 800 µg 100 %
Witamina D 5 µg 100 %
WitaminaE 12 mg 100 %
Witamina C 80 mg 100 %
Witamina B1 1,1 mg 100 %
Witamina B2 1,4 mg 100 %
Niacyna 16 mg 100 %
Witamina B6 1,4 mg 100 %
Folian 200 µg 100 %
Witamina B12 2,5 µg 100 %
Biotyna 50 µg 100 %
Kwas pantotenowy 6 mg 100 %
 
Składniki mineralne 1 kapsułka % ZDS
Wapń 150 mg 19 %
Magnez 70 mg 18 %
Potas 40 mg 2 %
Cynk 10 mg 100%
Żelazo 1 mg 7 %
Mangan 1 mg 50 %
Miedź 0,15 mg 15 %
Jod 150 µg 100 %
Chrom 50 µg 125 %
Selen 30 µg 54 %

Ekstrakt izoflawonów sojowych 10 mg
w tym izoflawonoidy sojowe 4 mg
Ekstrakt żeńszenia 50 mg
Ekstrakt skrzypu polnego 50 mg
w tym krzemionka 3,5 mg
Ekstrakt pieprzu czarnego 1 mg
Kwas hialuronowy 2 mg

Na zdjęciu, które załączyłam wyżej jest co prawda wersja bez kwasu hialuronowego, a skład dotyczy nowej formuły, która już go zawiera. Wizualnie różnią się tylko małym dopiskiem na opakowaniu, a składowo są prawie identyczne. Wychwyciłam niewielkie różnice w %-owej zawartości niektórych minerałów. Zresztą rok temu brałam wersję bez hialuronu, teraz z nim i obie działają równie dobrze.

A skoro na poprawę stanu pazurków działam i od zewnątrz i od wewnątrz, to na wiosenną deprechę też postanowiłam zadziałać zewnętrznie i kupiłam sobie dzisiaj kalendarz z biedronkami :D Wiem, że mamy już marzec i zwykle o nowym kalendarzu myśli się na przełomie roku, ale decyzja była spontaniczna, uwarunkowana głównie przeceną w Tesco, dzięki której zapłaciłam za niego zaledwie 3zł! Także od dzisiaj na moich ścianach zawisną piękne LadyBugs (swoją drogą zawsze mi się podobała ich angielska nazwa! piękna jest!). Kto ma ochotę na więcej bierdonek ;) zapraszam tu.

źródło: www.helma365.eu

czwartek, 17 marca 2011

Zielono mi!

Zielono mi!, czyli Dzień Świętego Patryka czas zacząć!

Nie będzie ani zielonego makijażu ani zielonych paznokci ani tym bardziej zielonego piwa, ale będzie "zielona" muzyka ;)
Jeden z ulubionych utworów mojej bez wątpienia ulubionej polskiej kapeli obracającej się w kręgach celtycko-bretońsko-rockowych i nie tylko.

Przed Wami Shannon:



Miłego słuchania :)

Źródło obrazka: http://www.arleemontana.org/a/sites/default/files/happyStPatricks.png

wtorek, 15 marca 2011

Żeby wygrać, trzeba grać! - czyli konkursy i rozdania

Zachęcam do spróbowania szczęścia u w konkursach u Hexxany i Marty oraz rozdaniach u PięknościDnia, UrbanWarrior i Marty. Szczegóły na blogach dziewczyn.


Konkurs u Hexxany

Zgłoszenia - do 31.03.2011r.
Losowanie - 01.04.2011r.

 


Nagrody:
  • puder utrwalający Vichy Dermablend
  • krem do ciała Vichy NutriExtra
  • 21-dniowa kuracja antyoksydacyjna Vichy Aqualia Antiox

Konkurs u Marty

Zgłoszenia - do 09.04.2011r.
Nagrody:
3 świeczki Yankeee Candle (duży, średni i mały słoik)
Nagrody sponsoruje sklep www.bibeloty.com.pl


    Losowanie - 21.03.2011r.


    Nagrody:
    • krem Nektar Nawilżający Sanoflore
    • błyszczyk Effet 3 D Bourjois kolor nr 08
    • baza pod podkład Mary Kay
    • cienie w postaci podwójne kredki Max Factor Smoky Eye Effect kolor Purple Dust
    • błyszczyk do oczu Rouge Bunny Rouge kolor nr 001 Nymph's Tickles

      Podwójne rozdanie u Urban Warrior

      Zgłoszenia - do 21.03.2011r.

      Nagrody:

      I zestaw:
      • Stila Color Wheel Eye Shadow Palette (LE)  - paletka zawierajaca 37 cieni do powiek, 2 dwustronne pedzelki i 16-stronnicowa ksiazeczke z przykladowymi makijazami
      • 3 miniaturki lakierow Sephora by OPI
      • Philosophy Peppermint Bark Lip Gloss 
      • Missha The Style Creamy Eyes in PK01 - kremowy cien do powiek w kolorze bardzo jasnyego pastelowego rozu
      • Missha The Style Lucid Berry Lips Lip Gloss - czyli blyszczyk do ust
      • Bobbi Brown - miniaturowy dwustronny pedzelek do cieni
      II zestaw:

      • zestaw Stila zawierajacy: blyszczyk w odcieniu Mayberry, potrojny cien do powiek Anya, One Step Primecolour w odcieniu Per Suede, rozswietlajacy krem tonujacy w odcieniu 01
      • e.l.f. Kabuki Brush
      • Physicians Formula Organic Wear Matte Finishing Veil (czyli puder wykanczajaco - matujacy) Translucent Organics
      • 4 miniaturki lakierow Sephora by OPI

      Podwójny MACowy giveaway u Marty

      Zgłoszenia - do 22.03.2011r.

      Nagrody:

      I zestaw:
      • MAC – Limitowany zestaw pędzli wraz z kosmetyczką, zawierający następujące pędzlaki: 129SE, 219SE, 239SE, 266SE, 316SE (czyli pędzlowe ‘must have’ :) )
      • MAC – Limitowana paletka Intriguing Scarlet 3 COOL PINK LIP, w której skład wchodzą: błyszczyk – Sheer Vision, pomadki – Overjoyed i Make Me Melt, pędzelek do ust – 316SE
      II zestaw:
      • MAC – pigment Lovely Lily (7.5 gr.)
      • MAC – błyszczyk z kolekcji Dare To Wear w kolorze Dare To Dare
      • MAC – fluidline Blacktrack

      niedziela, 13 marca 2011

      2 w 1, czyli Max Factor Xperience Volumising Mascara + Bell Multi Mineral Anti-Age Concealer

      Mała foto-recenzja. Oba zakupy nie były szczególnie planowane, ale uważam je za bardzo trafione - i zarówno korektor, jak i tusz dołączyły do listy moich ulubieńców.


      Bell Multi Mineral Anti-Age Concealer

      Korektor kupiłam właściwie z przypadku - potrzebowałam czegoś taniego i to na już po tym, jak odkryłam, że nie dość, że mój All About Eyes Concealer Clinique z lekka się rozwarstwił, to jeszcze właśnie on jest sprawcą dokuczliwego szczypania. Poprzednią tubkę zużyłam bez żadnych sensacji i nawet pod koniec swego żywota nie czyniła mi krzywdy, mimo iż zeszło mi z tym prawie 2 lata (!!) i zawartość też już z lekka zmieniła konsystencję. No a tutaj taki zonk - tubka, nawet w 30% nie zużyta i po 7 miesiącach nie nadaje się już do niczego :/ Niby wiem, że w teorii jej ważność to 6 miesięcy od otwarcia, ale przecież przyznacie mi rację, że nie da się zużyć 10ml korektora w tak krótkim czasie. No, ale nie o tym miało być...


      Jak to mówią - nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło - przynajmniej dzięki temu odkryłam świetny korektor za grosze, bo za Bell Multi Mineral Anti-Age Concealer dałam dokładnie 9,4zł :) Opakowanie ma 8g - ile to jest na ml nie mam pojęcia, ale to taka standardowa wielkość korektorów w tej formie. Dostępne są 2 odcienie - jeden różowawy - nr 1, drugi żółtawy - nr 2. Mój to właśnie ten drugi. Próbowałam uchwycić kolor na zdjęciu, kiepsko mi to wyszło, ale wrzucam, może komuś się przyda. Ta kropa dlatego tak w samym rogu, ponieważ teoretycznie na pozostałej powierzchni jest jeszcze roztarty korektor.


      Korektor ma fajną, lekką konsystencję i bardzo łatwo się rozsmarowuje i wklepuje. Może na zdjęciach tego za bardzo nie widać, ale stopień krycia jest wg mnie niezły i naprawdę wystarczający. Do tego delikatnie rozświetla skórę, chociaż teoretycznie nie zawiera żadnych drobinek ani nic takiego. 
      Co ważne korektor nie wchodzi w zmarszczki pod oczami, a niestety Klinikowi czasem się to zdarzało, jak miałam zbyt lekki krem. Tu problemu nie ma, nawet na żelach FlosLeku sprawuje się wyśmienicie.
      Do wydajności też nie mam zastrzeżeń - mam go od października i myślę, że o nowym pomyślę w kwietniu, także 10zł raz na pół roku spokojnie można wydać.

      Ocena: 5 / 5

      Max Factor Xperience Volumising Mascara

      Kolejny nieplanowany zakup. Obok tego tuszu przeszłabym pewnie obojętnie, gdyby nie wspólne allegrowe zamówienie z rzyrafką. Przyszło do mnie, więc miałam okazję przetestować jej tusz - no i przepadłam. Nie dalej jak miesiąc później zamówiłam drugi dla siebie.

      Tusze MF kiedyś bardzo lubiłam. Zaczęło się od More Lashes, a potem 2000 Calorie, który to, szczególnie w wersji Curved Brush był moim długoletnim ulubieńcem. Teraz jakoś mnie już tak bardzo nie zachwyca, ale do tej podkręconej wersji pewnie jeszcze wrócę. Potem nastała era silikonowych (vel gumowych) szczoteczek i tu był pierwszy zonk. Masterpiece (czy Masterpiece Max, już nie pamiętam), może i dawał fajny efekt, ale niestety strasznie leciały mi po nim rzęsy :( To samo zaobserwowałam potem przy Wonder Lash Oriflame (też silikon). Od tamtej pory podchodziłam nieufnie i do samego Max Factora, i do takich szczoteczek. Co prawda przetestowałam i False Lash Effect, i Lash Extension, ale pierwszy z nich wcale nie dawał u mnie efektu sztucznych rzęs, a drugi prawdę mówiąc nie dawał efektu wcale (noo, poza kolorem). I w ten oto sposób pogniewałam się na MF jeszcze bardziej i wcale nie wzruszały mnie zapowiedzi ich nowości. No ale jak widać - do czasu. To tyle tytułem wstępu, teraz przejdźmy do rzeczy :D


      Tusz Max Factor Xperience Volumising Mascara obiecuje pogrubienie rzęs bez ich obciążania i muszę przyznać, że faktycznie tak jest. Do tego efekt łatwo można stopniować nakładając kolejne warstwy bez obawy o sklejenie rzęsy, gdyż szczoteczka mimo stosunkowo rzadkich szczecinek w porównaniu do innych silikonowców, doskonale rozczesuje. Tusz jest idealny na co dzień, zwłaszcza do szybkiego porannego makijażu, gdyż nie sposób zrobić sobie nim krzywdę. Poza tym jest trwały - nie osypuje się ani nie kruszy i póki co nie zaobserwowałam, żeby osłabiał mi rzęsy czy podrażniał oczy. Mimo tego demakijaż nie stwarza problemów i tusz schodzi bez zarzutu. Kolor, który mam jest czarny i naprawdę taki jest. Nie żaden wypłowiały szary. Jedyny minus to cena - standardowa jakieś 55zł, ale od czego są promocje i net ;)

      Ocena: 4,5 / 5

      Zresztą, co ja Wam tu będę pisać - efekty użycia korektora i tuszu poniżej. Od razu mówię, że to moje pierwsze eksperymenty z aparatem, jeśli chodzi o takie foty, więc proszę wziąć na to poprawkę ;)
      Najpierw moje nagie oczko, potem z korektorem, a następnie z I warstwą tuszu i na koniec z II. Można dać i więcej, ale na co dzień tyle mi wystarcza


      A na koniec - bonusik, czyli moje sobotnie oko, też z Xperience w roli głównej.


      Rutynowe dochodzenie, czyli Original Source in PL

      Podczas dzisiejszej wizyty w Rossmannie wpadł mi w ręce najnowszy numer ichniego Skarba, a w tejże gazetce uwagę moją przykuła poniższa reklama:

      Kształt buteleczki od razu skojarzył mi się z apetycznym żelem pod prysznic, który dorwałyśmy z siostrą w PoundShopie czy innym tym podobnym przybytku podczas mojej ostatniej wizyty u niej w Londynie. Oczywiście od razu pognałam na www.niezawierarutyny.pl, aby potwierdzić swoje przypuszczenia, ale okazało się, że strona może i rutyny nie zawiera ;), ale póki co żadnych konkretnych informacji również. Nie byłabym sobą, gdybym na tym poprzestała, więc wszczęłam małe dochodzenie i zauważyłam, że podczas ładowania tejże strony na dolnym pasku stanu wyświetla się "Przesyłanie danych z originalsource.pl". Co prawda na www.originalsource.pl też jeszcze nic nie ma, ale z kolei wizyta na www.originalsource.co.uk potwierdziła, że miałam rację! To był ten żel, a dokładniej jego ubiegłoroczna zimowa wersja o apetycznym jagodowym zapachu.

      Nie wiem jak Wy, ale ja już ostrzę sobie ząbki na te żele, a zwłaszcza na pomarańczowo-imbirowy. Nic to, że teoretycznie przeznaczony jest dla mężczyzn... Jak tylko będzie u nas, to i tak go kupię, bo co jak co, ale zapach imbiru w kosmetykach kocham (ale o tym innym razem ;) ), a poza tym nie sądzę, aby takie połączenie zapachowe pachniało stricte męsko...
      Zresztą nawet, jeśli tej wersji zapachowej by nie było, to jest w czym wybierać i w podstawowej serii. Zobaczcie same:


      Oprócz tego są i wersje kremowe:


      a także sezonowe:

      Teraz nie pozostaje mi nic innego, jak grzecznie zużywać zapasy i liczyć na to, że 1 kwietnia Rossmann nie zrobi mi primaaprilisowego żartu i przynajmniej w jednym z dwóch ich sklepów w moim mieście te kosmetyki będą. Oby!

      Oczywiście nie obrażę się, jak pojawią się wszystkie serie, a także inne smakowitości kąpielowe spod szyldu Original Source, które możecie obejrzeć na podanej wyżej angielskiej stronie.

      Póki co mam ochotę i na wspomnianą już pomarańczę z imbirem, i na limonkę, a na lato pewnie świetna będzie mięta! O wersjach limitowanych nawet nie wspominam, bo już żałuję, że zima się kończy i wersji pieprzno-kardamonowej pewnie nie uświadczymy :(

      Nie pogardzę też delikatesowym ;) żelem czekoladowo-miętowym czy żurawionowym, chociaż mocno zastanawia mnie praktyczna strona użytkowa opakowań z serii Gourmet...

      A Wy na jakie zapachy macie ochotę? A może miałyście okazje wypróbować już te żele albo inne smakowitości z Original Surce? Piszcie, chętnie poznam Wasze opinie.

      Na koniec pragnę tylko zaznaczyć, że post ten jest wynikiem tylko i wyłącznie mojego małego dochodzenia. Tak naprawdę nie wiem, jakie żele/serie do nas wejdą i nikt mi żadnego cynka nie dał ani tym bardziej nie zapłacił za reklamę. Ale piszę, żeby się z Wami podzielić moim odkryciem, bo coś czuję, że nie tylko mi na samą myśl już cieknie ślinka ;)
      Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

      Popularne posty