czwartek, 28 kwietnia 2011

TAG - Sunshine Award

Jakiś czas temu, raczej dłuższy niż krótszy ;), stri-linga z bloga sorry mario the princess is in another castle wyróżniła moją skromną osobę tytułem Sunshine Award i tym samym zaprosiła mnie do dalszej zabawy. W tym miejscu raz jeszcze za to dziękuję i szybciutko biorę się do roboty. Czas najwyższy...

Zasady:

  1. Podziękować za wyróżnienie.
  2. Zamieścić u siebie link do bloga osoby, która Cię wyróżniła :)
  3. Wkleić u siebie logo wyróżnień.
  4. Przekazać nagrodę do 10 blogów!
  5. Zamieścić linki do tych blogów.
  6. Powiadomić o tym nominowane osoby.
  7. A na koniec - stworzyć listę rzeczy, które czynią mnie szczęśliwą.

Pierwsze trzy punkty mam już  z głowy, teraz czas na moje nominacje. Kolejność zupełnie przypadkowa, ale od razu zaznaczam, że starałam się wytypować blogi, które jeszcze nie zostały otagowane Sunshine Award (albom ślepa), a to wcale takie łatwe nie było. No ale do rzeczy!

nieogarnięte recenzje kosmetyczne (i inne takie)
Kosmetyczny Kuferek Burn
Kosmetyki OFF THE RECORD
Pif Paf!
Smieti i jej babska natura!
Lusterko Em
Kosmetyczka Isy
Po godzinach...
W świecie Panny Joanny
Bąbelkowy świat

Ufff!
źródło: http://i2.pinger.pl
Na zakończenie ostatni punkt programu - lista moich uszczęśliwiaczy. I tutaj też kolejność przypadkowa. 

Czekolada - zawsze i wszędzie i o każdej porze.

Koty - a zwłaszcza moja osobista Kota, a już zwłaszcza, jak zasypia przytulona do mnie, mrucząc przy tym głośno.

Bliskie mi osoby -  tu chyba nie muszę specjalnie tłumaczyć. Dobrze, że są. 

Słońce - czy to w lecie czy to w zimie, zawsze jego rozgrzewające promyki działają na mnie baaardzo pozytywnie.

Muzyka - bardzo różna, od gotyku do reggae, a już najlepiej na żywo. Nie ma to jak koncerty!

Zakupy - oczywiście najlepiej te kosmetyczne, ale ogólnie rzecz biorąc kupować lubię i nawet idąc po chleb, potrafię zginąć w półkach na pół godziny :D Tak, jestem zakupoholiczką!

Dobry/a - serial / film / książka - od razu mi lepiej po takim seansie.

No i na koniec: 

Słoneczniki - sam ich widok poprawia humor, a szczególnie jeśli są to całe pola słoneczników (patrz wyżej i niżej). Uwielbiam! (Tak na marginesie to nie rozumiem dlaczego w logo Sunshine Award nie występuje właśnie słonecznik - w końcu to jest prawdziwie słoneczny kwiat!)

EDIT (28/04/2011 godz. 19:34):
Wiedziałam, że o czymś zapomniałam... :o
Kiedyś nie przypuszczałam, że to napiszę, ale

Sport - zajęcia fitness, siłownia, rower, a kiedyś rolki czy narty (bo ze względu na problemy z kolanami nie wiem czy jeszcze do nich wrócę :( ) dają mi dużo satysfakcji i automatycznie podnoszą poziom endorfin. A pomyśleć, że w szkole nienawidziłam zajęć w-f...

źródło: http://separtysci.files.wordpress.com

czwartek, 21 kwietnia 2011

3 po 3, czyli 3 rozdania na 3 blogach

Estella rozdaje na blogu - Polish makeup bag - KLIK
Z okazji urodzin bloga Estelli do wygrania jest aż 5 (!!!) zestawów kosmetyków, ale nie ukrywam, że osobiście najbardziej przypadł mi do gustu ten ze zdjęcia powyżej.
  • Zestaw 1 - produkty do makijażu: baza wygładzająca Joko, puder matujący Debby, tusz do rzęs Falsies Maybelline, błyszczyk do ust Oriflame, cień Miss Sporty i kredka Euphora
  • Zestaw 2 - produkty do pielęgnacji twarzy: odświeżający żel do oczyszczania twarzy, odżywczo-nawilżający krem na dzień i odżywczy żel pod oczy
  • Zestaw 3 - produkty do paznokci: 2 lakiery Magnetics + magnes, 2 lakiery Cracking - base i top coat, naklejany lakier, naklejki-tatuaże oraz odżywka do paznokci w pisaku
  • Wisiorek kryształ Swarovskiego różowy
  • Wisiorek kryształ Swarovskiego tęczowy
Estella przyjmuje zgłoszenia do 25 kwietnia.

Cammie rozdaje na blogu - No to pięknie! - KLIK
Do wygrania jest zestaw dwóch kosmetyków The Body Shop, a dokładniej rozmarynowy żel pod prysznic oraz jagodowe masło do ciała.

cammie przyjmuje zgłoszenia do 30 kwietnia. 

Idalia rozdaje na blogu - Idalia bloguje - KLIK
Nagrodą jest przedstawiony na powyższym zdjęciu zestaw, czyli:

  • Buteleczka wody toaletowej C-Thru Pearl Garden, zapach bardzo wiosenny, 30 ml
  • Odżywka Nail Tek Foundation II,
  • Lakier Essence z kolekcji Multi Dimension XXL Shine kolor Purple Cherry,
  • Terminarz na rok 2011 ze zdjęciami malutkich dzieciaczków autorstwa Anne Geddes, idealny do torebki na babskie zapiski,
  • Pomadka Rimmel nr 500 Diva Red, piękna klasyczna czerwień z nutką różu,
  • Kolczyki srebrne (925) z kryształkami migdałami Ruby.
Idalia przyjmuje zgłoszenia do 1 maja

sobota, 16 kwietnia 2011

Przytargane z UK

Zgodnie z obietnicą wrzucam fotki zakupów przytarganych z UK. Kosmetycznych tylko, bo jak widzicie troszkę ;) tego jest... Na swoje wytłumaczenie mam tyle tylko, że część to prezenty (seria Brazil Nut, mini żel Coconut i próbeczki TBS od siostry, a lakier Top Shop od rzyrafki), a część została zakupiona już wcześniej i czekała tylko na mój przyjazd i odbiór (wysuwany pędzelek do różu, Curl Boost i krem pod oczy Nutriganics z promocji w TBS oraz woda toaletowa i żel pod prysznic Aquarelles YR z wyprzedaży na brytyjskiej stronie YR). Resztę zakupiłam już własnymi ręcami ;)

Włosy
Na serię do loków Herbal Essences miałam ochotę od dawien dawna i po wstępnych testach jestem nią zachwycona! 
3-minutowe maseczki Aussie bardzo lubię, więc myślę, że i na tej się nie zawiodę. Co prawda czaiłam się na inne serie, ale na lotnisku była tylko ta, więc wyboru nie miałam. 
Kremu do loków z Boots'a za 1,32GBP żal nie spróbować, zwłaszcza, że opinie ma świetne, a Curl Boost, co prawda w moim wyobrażeniu miał być sprayem, a jest lekkim kremem, ale mimo wszystko zadowolonam, bo działa fajnie.

 
Ciało
Seria YR Aquarelles to zakup z myślą o lecie, wyczajony w śmiesznej cenie na brytyjskiej stronie Yves Rocher. 
Antyperspirant w kulce Sanex stał się wyższą koniecznością w obliczu porządnego podrażnienia pach. Tak to jest jak się idzie na wosk do kosmetyczki 2 dni przed wyjazdem... No ale przynajmniej dzięki temu odkryłam fajny kosmetyk :) 
TBSków chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Co prawda seria Brazil Nut i mini-kokosek poczekają sobie do jesieni, ale żel papaykowy pójdzie w ruch latem. Ten ostatni upolowany na lotnisku za 1,66GBP!


Twarz
O cieniach Infallible L'Oreala rozpisywać się już nie będę, bo poczyniłam to tutaj. Jak widać moja kolekcja powiększyła się o dwa kolejne kolorki - 012 Endless Chocolat i 013 Burning Black. 
Tusz 17 Photo Flawless Lashes uwiódł mnie na lotnisku obietnicą zielonego koloru. Co prawda Black Green to faktycznie raczej czerń, ale ma przebłyski zielonego, nawet widać to nieco na zdjęciu. Póki co użyłam go raz i nie jest źle. 
Pędzelek TBS chciałam mieć tak do torebki do prasowańca. Co prawda w teorii jest do różu, ale z pudrem też nawet nieźle daje radę. 
Krem pod oczy Nutriganics TBS miał świetne opinie, więc w końcu się skusiłam. Próbki od siostry, bo ona jeszcze za młoda na te serie, a ja z chęcią przetestuję.

 
Paznokcie
Lakierków chyba specjalnie opisywać nie muszę, bo wszystko widać. Pierwszy to Airplane z Top Shopu, ostatni bez specjanej nazwy (ewentualnie była na opakowaniu, którego dawno już nie mam) z Primarku. Rimmel Lasting Finish w teorii ma po wyschnięciu pachnieć truskawkami, ale jak dla mnie ten zapach jest praktycznie niewyczuwalny. Grunt, że kolor śliczny! Reszta w  zasadzie jeszcze nietestowana.
 
Uff, to by było na tyle, jeśli chodzi o pierwsze wrażenia. Jeśli jesteście czymś szczególnie zainteresowane, dajcie znać w komentarzach, a postaram się po stosownych testach napisać szersze recenzje.

piątek, 15 kwietnia 2011

SWATCHownia - L'Oreal Color Infallible Eyeshadow

Dzisiaj będzie mało gadania, a dużo oglądania. Tematem przewodnim będą najnowsze cienie L'Oreal Color Infallible, których co prawda w Polsce jeszcze nie ma, ale - jak to mówią - dla chcącego nic trudnego ;)


W zależności od kraju cienie te występują  w różnych kolorach, przeważnie 8-10, chociaż ich paleta jest bogatsza. Na francuskiej stronie L'Oreala znaleźć można np. cień o numerze 20, więc obstawiam, że co najmniej tyle ich jest. Ciekawe w takim razie które z nich do nas dotrą... I kiedy...

Póki co prezentuję Wam moje trzy pierwsze zdobycze spod szyldu L'Oreal Color Infallible, chociaż na ich opakowaniach jak wół stoi Infaillible. Niemniej jednak ta nazwa funkcjonuje chyba tylko we Francji, nooo może jeszcze w innych krajach francuskojęzycznych, a w pozostałych zwą je Infallible, więc niech im tam będzie.

Color Infallible to coś zupełnie nowego w dziedzinie cieni do powiek. Nie są to ani zwykłe cienie prasowane, ani standardowe sypkie. Producent twierdzi, że są połączeniem cieni pudrowych z kremowymi i coś w tym jest! Wystarczy tylko delikatnie dotknąć ich palcem, aby się przekonać, że te z pozoru sprasowane pigmenty tracą swą zwartą strukturę i zamieniają się w bardziej sypkie, ale znów przy nakładaniu na powiekę rozprowadzają się równie gładko, jak kremowe. Ot, taka cieniowa hybryda.


Z racji swej konsystencji cienie zamknięto w słoiczkach wyposażonych w specjalną przykrywkę, która - jak mniemam - ma czuwać nad zachowaniem sprasowanej struktury, a może też w pewien sposób ochronić przed odparowaniem zawartych w nich olejków. Co prawda to tylko moje domysły, ale jakby nie było coś takiego do nich podobno dodali.


Od razu zaznaczam, że nie ma się co obawiać, że będą się zwijać i zbierać w załamaniu powieki, jak większość, o ile nie wszystkie, znane mi cienie kremowe. Bez żadnej bazy trzymają się u mnie od rana do wieczora, nie zbierając się ani trochę w załamaniu powieki i nieznacznie tylko blednąc. W zasadzie może nawet nie tyle bledną (bo kolor się trzyma), tylko blask nieco traci na intensywności. Zważywszy na fakt, że ostatnio moje powieki zrobiły się kapryśne i nawet baza pod cienie Lumene nie zawsze daje radę, jest to nie lada wyczyn! Zresztą sam L'Oreal obiecuje nam nawet 24-godzinną trwałość! Tyle ich nie testowałam, ale spokojnie 12-14h dają radę.

No i na koniec najważniejsze - kolory! Są baaaardzo intensywne, mocno napigmentowane i pięęęknie błyszczą. Zresztą co ja Wam tu będę opowiadać - same popatrzcie.


Na zdjęciach od lewej: 005 Purple Obsession, 006 All Night Blue i 009 Permanent Kaki.

W świetle dziennym w słońcu



W świetle dziennym w cieniu


Swatche na ręce w różnych stopniach nasłonecznienia, że się tak wyrażę ;)


Dodam jeszcze, że aktualnie w UK cienie te są w promocyjnej cenie 5,49GBP i w Superdrugu, i w Bootsie, podczas gdy ich normalna cena to 6,99GBP. Jak tylko będziecie mieć szansę, to kupujcie bez wahania!

CDN...

MIND THE GAP, czyli usprawiedliwienie

źródło: www.wallpapermenu.com
Londyn. Kto był, ten wie. Bo chyba nie sposób zapomnieć tego charakterystycznego komunikatu powtarzanego do znudzenia w metrze i wypisanego na każdej platformie - MIND THE GAP.

A zatem, co by nie być gołosłownym:
Proszę o usprawiedliwienie mojej nieobecności w dniach 04-14.04.2011r. z powodu wizyty w Londynie.

Cel wyprawy był rodzinno - turystyczno - zakupowy, ale zdobyczami pochwalę się innym razem, ponieważ moja stęskniona śpiąca na kolanach kocica skutecznie uniemożliwia mi rozpakowanie walizki. Co prawda wcale mi się do tego nie spieszy, bo jest to jedna z najbardziej znienawidzonych przeze mnie czynności dotyczących szeroko pojętego podróżowania. Gorsze jest tylko pakowanie. I to jak dla mnie bez większej różnicy czy chodzi o wyjazd dwudniowy czy dwutygodniowy. Naprawdę z miłą chęcią zatrudniłabym kogoś, kto by odwalał za mnie tę czarną robotę...

W ogóle to najchętniej zamiast się rozpakowywać, to bym tam wróciła. Tutaj zimno, pochmurno, wczoraj podobnież nawet grad był, a tam wiosna w pełni i spokojnie można śmigać w japonkach, a nawet się nieco opalić. Chociaż w moim przypadku, to nawet i spalić - pierwszy raz w życiu schodzi mi z czoła skóra w kwietniu (sic!)! A przecież nie byłam w żadnych tropikach, tylko w UK. I kto powiedział, że to Londyn jest mglisty i deszczowy?

Żeby nie było, że tylko Wam narzekam... Na osłodę orzeszek, a raczej wiewiór z orzeszkiem :) Co prawda fistaszki do słodyczy może nie należą,  ale csiiii....Za to sam wiewiór słodki, nieprawdaż?
 To jak, usprawiedliwionam? <prosi>

niedziela, 3 kwietnia 2011

Marcowo - zakupowo

Miałam oszczędzać. Nawet w pierwszych postach tego bloga pisałam, że w marcu nie zamierzam szaleć z uwagi na planowany kwietniowy wypad do Londynu. Plany planami, ale jak widać na załączonym obrazku (a nawet dwóch) nie przeszkodziło mi to w zakupowych szaleństwach...

Wydaje mi się, że na zdjęciach wszystko wyraźnie widać, więc dodatkowych opisów oszczędzę i sobie, i Wam. 

 Tu w zasadzie same nowości. Prócz smackersa 100% Natural, którego opisywałam już tutaj, wszystko w fazie testów.

A tutaj różnie. Część to stali bywalcy mojej łazienki - żel do golenia Nivea, maszynki Wilkinson, mini-chusteczki do higieny intymnej Facelle, wosk do twarzy Joanna Sensual, gąbeczka Zenner do zmywania maseczek i krem Fizjoderm Ziaja Med. Reszta kupiona po raz pierwszy, w dodatku część jeszcze nietknięta i grzecznie czeka na półce z zapasami na swoją premierę.

Na zdjęciach zabrakło tylko Odżywki do paznokci z ekstraktem z koralowca i krzemem Barbra Pro Nawilżenie, przed zakupem której stanowczo przestrzegam! Miała być półtransparentna i nadawać subtelne biało-satynowe zabarwienie, a w rzeczywistości jest mlecznobiała z niebiesko-fioletowym shimmerem (WTF!!). W efekcie moje dłonie wyglądają jak u topielicy! Z natury mam jasną płytkę, ale po tej odżywce wygląda biało-sino! Nie polecam! Może i dobrze działa, ale tego nie wiem i na pewno się nie dowiem, bo nikt nie zmusi mnie do jej używania. Ten jeden test wystarczył, żebym więcej nie raczyła spojrzeć w jej stronę. Swoją drogą, ciekawe kto wpadł na pomysł pakowania drobinek brokatu do odżywki?!? Już sam ten fakt sprawia, że śmiem wątpić w jej skuteczność...

TESTownia - Astor Perfect Stay Transferproof Lip Tint & Care

Chyba nikogo nie zdziwi, jeśli napiszę, że i ja dostałam do testów od firmy Astor zestaw - niespodziankę zawierający ich najnowsze dzieło.

Jak się szybko okazało, urocze kolorowe pudełeczko:


kryło zawartość rodem ze szkolnych piórników:


Dołączone ulotki odkryły przede mną tajemnicę owego wynalazku -  jest to ni mniej ni więcej tylko szminka w formie flamastra z balsamem nawilżającym.
Innowacyjna formuła flamastra do ust z balsamem nawilżającym sprawi, że Twoje usta będą niezwykle kuszące i pozostaną idealne przez wiele godzin.
Flamastrem wygodnie i precyzyjnie nałożysz kolor na usta, a balsamem dodasz im nawilżenia i blasku. Z Perfect Stay lip Tint zrobisz makijaż w kilka sekund i będziesz go pewna.
Bogata paleta barw zapewni Ci pełną satysfakcję. Z łatwością wybierzesz kolor, w którym będziesz czuła się wyjątkowa!
Perfect Stay Lip Tint - pasuje do Ciebie i Twojej torebki.

Tyle od producenta, teraz będzie ode mnie.

Na wstępie zaznaczę, że baaaardzo ucieszyła mnie zawartość paczki. Aż do jej rozpakowania nie wiedziałam, co to będzie i miałam małe obawy co do tego, że np. dostanę jakiś ichni nowy podkład w odcieniu dla skwarek - solarek ;) A tu nie dość, że taki fajny bajer, to jeszcze w trzech kolorach! W tym miejscu oddaję zatem dziękczynne pokłony firmie Astor za możliwość wzięcia udziału w tej przedpremierowej akcji testowej.

Przejdźmy teraz do konkretów.

Kolorowe pudełeczko zawierało trzy odcienie Astor Perfect Stay Transferproof Lip Tint & Care:
  • 200 - Grenadine
  • 103 - Rosewood Blush
  • 300 - Nude Sweetness

Flamastrów Astor Lip Tint używam od przeszło 2 tygodni i przez ten czas zdążyłam wyrobić sobie o nich opinię. Pozwolicie, że tym razem przedstawię ją w punktach, bo zauważyłam, że mam zbytnią tendencję do rozpisywania się...

Ogółem:
  • pierwszy występujący w kilku kolorach lip tint w Polsce - oświećcie mnie, jeśli się mylę; odcienie, jak i ich sugerowane przeznaczenie możecie poznać na oficjalnej stronie Astor Lip Tint,
  • ogólnodostępny - produkty Astor są w wielu sklepach i drogeriach, więc od 8 kwietnia, kiedy to oficjalnie wchodzą na rynek, nie powinno być problemów z ich zakupem,
  • cena i pojemność/gramatura - póki co nieznane.
Opakowanie:
  • przyciągające wzrok, a jednocześnie porządne - nie jakaś tandetna zabaweczka dla nastolatek, wyglądają na solidne i trwałe,
  • kolor opakowania wskazujący na efekt osiągany na ustach - przynajmniej w teorii, bo w praktyce nie do końca się to zgadza i można się trochę zmylić, 
  • podobnie jest zresztą z nazwami - Nude Sweetness żadnym nudziakiem nie jest, raczej taki pomarańczowo-koralowy, a znów imię Rosewood Blush zwykle noszą delikatniejsze odcienie różu,
  • kolor flamastra ułatwia rozpoznanie danego odcienia, jeśli mamy ich kilka w kosmetyczce - nie trzeba nic otwierać, wykręcać ani szukać numerku na spodzie opakowania - odcień widać gołym okiem.
Zapach, smak itp.:
  • delikatny lekko jabłkowy aromat - co prawda jakieś takie kwaśne te jabłka, ale mimo wszystko przyjemne,
  • smaku brak, za co niewątpliwy plus,
  • sam kolor pozostawia wyczuwalną, delikatnie lepką warstewkę; nałożenie balsamu niweluje ten efekt i czujemy, jakbyśmy miały tylko i wyłącznie balsam,
  • mimo wszystko są lżejsze od szminek czy błyszczyków, prawie niewyczuwalne na ustach.
Balsam nawilżający:
  • brawo za produkt 2w1 - nie trzeba nosić/kupować balsamu osobno,
  • działanie - balsam jest nawilżający nie tylko z nazwy, a naprawdę pielęgnuje,co prawda dla mnie niewystarczająco, ale nie mogę powiedzieć, żeby wysuszał; w dodatku nadaje ładny połysk,
  • kiepski sposób załączenia balsamu - łatwo go zniszczyć, jeśli się za mocno przyciśnie do ust albo nieuważnie zatknie skuwkę; lepiej by było, jakby był wykręcany,
  • nierówna ilość balsamu w poszczególnych flamastrach, co zresztą widać na zdjęciach - kolor 200 ma go mniej więcej o 1/3 mniej niż pozostałe (zdjęcia robione przed użyciem tego odcienia).
    Aplikacja:
    • końcówka flamastra jest precyzyjna i pozwala łatwo obrysować kontur ust, gorzej z ich wypełnieniem, wtedy już trzeba się trochę namachać i najlepiej malować jego boczną powierzchnią,
    • twardość flamastra wymusza mocniejszy docisk, a w przypadku delikatnego naskórka o skłonności do przesuszenia niestety podkreśla to wszelkie niedoskonałości,
    • balsam gładko sunie po ustach, ale z racji felernego jego zamocowania trzeba to robić delikatnie, z wyczuciem. 
      Kolor:
      • 6 odcieni do wyboru, może nie jest to oszałamiająco dużo, ale grunt, że wybór jest i to większy niż 1 słuszny kolor do wszystkiego i dla wszystkich, jak w Beneficie na przykład,
      • kolory są twarzowe - sama bym pewnie nie sięgnęła ani po 103, ani po 200, a okazuje się, że naprawdę ładnie się prezentują,
      • możliwość stopniowania efektu w zależności o zaaplikowanej ilości,
      • czasem pozostawia delikatne "farfocle" - jeden taki widoczny na zdjęciach 200
      • sam w sobie przesusza usta i podkreśla suche skórki, dla mnie niemożliwy do stosowania solo, bez balsamu,
      • trzeba się trochę przyłożyć do aplikacji, żeby kolor był równomierny; nie obejdzie się bez lusterka, a i obiecywane kilka sekund to też stanowczo za mało
      • zanikanie koloru jest równomierne i wygląda naturalnie, usta blakną stopniowo
      Trwałość:
      • zależna od koloru - 300 specjalnie trwały nie jest, za to 200 i 103 trwają dzielnie na ustach - bez jedzenia nawet i 2-3h, 
      • nie ma co się łudzić, że przetrwają posiłek - po obiedzie nie ma po nich śladu,
      • balsam nawilżający obniża trwałość - bez niego kolor lepiej trzyma się ust i nie pozostawia śladów na szklance/kubku; z balsamem kolor szybciej się zjada i odbija na naczyniach.
        Podsumowanie:

        Produkt niewątpliwie ciekawy i innowacyjny, wart wypróbowania. Pozwala na dłuższy czas nadać ustom wyrazisty kolor, ale bez uczucia ciężkości typowej dla szminek. Efekt jest bardzo naturalny, zupełnie jakby jakiś pigment wstrzyknąć w naskórek warg.
        Jednakże posiadaczki wiecznie suchych ust, nierozstające się nigdy z pomadką nawilżającą - tak jak ja - nie będą w pełni zadowolone z tego produktu. Balsam owszem, nawilża, ale za słabo, a stosowany ciągle na pewno szybko się skończy. Co więcej aplikacja koloru na przesuszone usta mija się z celem, a znów potraktowanie ich wcześniej balsamem niszczy końcówkę flamastra. Do okazyjnego użycia - owszem, na co dzień nie da rady.
        Mimo wszystko polecam udać się 8 kwietnia do najbliższej drogerii oferującej kosmetyki Astor i wybrać choć jeden kolor dla siebie. Warto go mieć, choćby na większe wyjścia.

        Ocena: 3/5

        Zdjęcia

        Może nie ukazują wiernie kolorów, ale zawsze coś tam można zobaczyć.

        Testy na ręce:


        Efekt na ustach w kolejności - usta naturalnie, z flamastrem i na koniec z warstwą balsamu na wierzchu.
        Aparat nieco zjadł kolory, a ja nie jestem specem w tej dziedzinie, więc fotki uzupełnię o opisy.
        Od razu zaznaczam, że moje nagie ;) usta mogą się wydawać blade, ale w rzeczywistości same w sobie mają raczej mocny kolor.

        W rzeczywistości kolor ten ma więcej pomarańczowych tonów. W ogóle to na początku używania tego odcienia kolor był jeszcze mocniejszy, wręcz pomarańczowo-miodowy, z czasem jednak złagodniał. I całe szczęście, bo to teraz mój faworyt.


        Tym razem wyszło za dużo malinowych tonów. To taka prawdziwie grenadin'owa, krwista czerwień.


        Od razu widać, że zdjęcia z flamastrem robiłam kiedy indziej. Nie dość, że nawet odcień skóry się różni, to i kondycja moich ust nie jest dzisiaj najlepsza i flamaster tylko to podkreśla :/ No ale przynajmniej kto nie wierzył, że taki Lip Tint podkreśla, a nawet wręcz bardziej wysusza wszelkie spierzchnięcia, ten ma namacalny dowód. Kolor jak zwykle przekłamany, w rzeczywistości jest o wiele chłodniejszy.

        Ogólnie musicie mi wybaczyć te foty, ale to moje pierwsze kroki w tej dziedzinie. Miejmy nadzieję, że z czasem będzie lepiej.

        PS Jako że jestem w posiadaniu Bourjois Rouge Hi-Tech Water-Based Liptint, w bliżej nieokreślonej przyszłości możecie spodziewać się porównania tych produktów.

        PPS Miało być krótko, a wyszło, jak zwykle... Bijcie, jak za dużo "gadam" ;)

        sobota, 2 kwietnia 2011

        Musiałam! czyli Original Source part II

        Jak tylko wczoraj zaraz po północy wyczytałam tutaj, że i u nas będzie dostępny żel Original Source Orange Oil & Ginger, na którego chętkę miałam już tu, wiedziałam, że będę musiała iść do Rossmanna. I tak też zrobiłam - zaraz po pracy podreptałam do najbliższego przybytku pod tym szyldem. Niestety wyszłam z niczym, bo nie było tam ani tego żelu, ani nawet żadnego innego produktu Original Source.

        Klnąc pod nosem mocno zastanawiałam się po co robią takie wielką akcję i trąbią na prawo i lewo, że 1 kwietnia te kosmetyki będą dostępne, skoro ich nie ma. Prima Aprillis czy co?

        Myślę sobie, nic to, w końcu mamy drugiego Rossmanna i jakby nie było już 30ego marca wypatrzyłam tam na półce lawendowy płyn do kąpieli Original Source, była więc nadzieja, że i żele się pojawią. Także i tam musiałam iść! Poszłam całe szczęście nie na darmo, bo może całej gamy produktów przedstawionej na stronie nie było, ale mój żel i owszem. Prócz niego jeszcze Dragon Fruit & Capscium, Mint & Tea Tree oraz Limon & Tea Tree.


        Tylko znów nie rozumiem dlaczego tak szeroko reklamowane nowości zajmowały najniższą półkę, co gorsza wśród typowo męskich żeli? Przecież męskie nie są. Nawet ten Orange Oil & Ginger, który wybrałam nie ma ani pół słowa o męskim przeznaczeniu w przeciwieństwie do jego brytyjskiego odpowiednika. I nie powiem, sama ledwie je tam wypatrzyłam, chociaż wiedziałam czego szukam. Kto o tych produktach nie wie, raczej po nie nie sięgnie. Dziwna polityka, ale przecież nie moja w tym głowa, żeby ją zrozumieć, ważne, że ja sama zakupu dokonałam.

        W zasadzie to z miłą chęcią wzięłabym i pomarańczę, i miętę i cytrynę, ale z racji planowanych szaleństw w UK ograniczyłam się do tego jednego. Niemniej jednak po resztę na pewno sięgnę bliżej lata!

        Oczywiście, skoro żel już kupiłam, musiałam i użyć. A skoro użyłam, musiałam się z Wami podzielić wrażeniami na gorąco!

        Żel jest boski!

        Pachnie soczystymi pomarańczami doprawionymi lekko korzenną nutą z wyraźnie wyczuwalnym orzeźwiającym imbirem. Normalnie cud, miód i orzeszki!

        Producent, nota bene Cussons, zapewnia, że do wyprodukowania butelki żelu poszło im 10 prawdziwych pomarańczy, oczywiście doprawionych imbirem. Ciekawe.

        źródło: www.thedailygreen.com
        Konsystencję ma raczej rzadką niż gęstą, ale wydaje się być wydajny. Wcale nie trzeba go dużo używać, chociaż specjalnie się nie pieni. Za to czuć w nim całe bogactwo olejków, którymi jest wypakowany po brzegi. Skóra po prysznicu jest wyczuwalnie gładka i pachnąca. Podobne odczucie mam po żelach TBS.

        Z kwestii technicznych na uwagę zasługuję zamknięcie żelu, a dokładniej specjalna gumowa zatyczka, która blokuje samoczynny wypływ żelu. Dopiero jak naciśniemy butelkę, żel z niej wypływa. Co prawda nie wiem na ile to jest szczelne, bo w sklepie sprawdzałam 3 egzemplarze i każdy miał troszkę uciapany ten wylot butelki, no ale ogólne założenie jest fajne. Z rozwiązaniem takim spotkałam się już wcześniej w żelach pod prysznic Fruttini czy odżywkach do włosów 3-Minute Miracle Aussie. Kto używał, ten wie.

        Kosmetyki Original Source nie są testowane na zwierzętach, są produktami wegańskimi, a ich butelki nadają się do ponownego recyklingu. Miło.

        Za żel o pojemności 250ml zapłacicie 9,9zł.

        Skład pozwolicie, że uzupełnię później.

        Tymczasem zmykam spać. Dobranoc!

        EDIT:
        Wrzucam obiecany skład.
        Składniki: Aqua, Sodium Laureth Sulfate, Cocamide DEA, Citrus Sinesis, Zingiber Officinale Root Oil, Eugenia Caryophyllus Oil, Litsea Cubeba Fruit Oil, Cymbopogon Martini Oil, Eucalyptus Globulus Leaf Oil, Cinnamomum Camphora Leaf Oil, Turpentine, Copaifera Officinalis Resin, Sodium Chloride, Cocamidopropyl Betaine, PEG/PPG-120/10 Trimethylopropane Trioleate, Laurteh-2, Lactic Acid, Sodium Benzoate, Benzotriazolyl Dodecyl p-Cresol, Tetrasodium Glutamate Diacetate, BHT, Citral, Limonene, Eugenol, Geraniol, CI 15985
        Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

        Popularne posty