poniedziałek, 23 maja 2011

Żurawinki jak malinki, czyli Rimmel - I Love Lasting Finish - 066 Cranberry Zest

Mój ulubieniec ostatnich tygodni:

Rimmel - I Love Lasting Finish Fruities Collection - 066 Cranberry Zest

Tylko zupełnie nie wiem dlaczego nazwali go żurawinką, skoro to malinka jak się patrzy! Piękna, żywa i głęboka. Bez żadnych zbędnych drobinek, shimmerków i innych pereł, po prostu czysty, kremowy malinowy róż. Do tego świetnie kryje przy 2 warstwach, szybko schnie, a na koniec delikatnie, ale wyczuwalnie pachnie owocami leśnymi. Czego chcieć więcej?



Noo, może tego, żeby Rimmel poszerzył u nas swój asortyment, bo póki co ani tej owocowej ani nawet podstawowej serii I Love Lasting Finish u nas nie uświadczysz... A szkoda, bo lakierki świetne i w świetnej cenie - w UK jedyne 2,99 funta. Polecam, jeśli tylko będziecie mieć okazję, żeby je zdobyć.


sobota, 21 maja 2011

Nie taki diabeł straszny...

źródło: http://www.w-spodnicy.pl
Moja przygoda z depilatorem zaczęła się lat temu 12 - wtedy to zażyczyłam sobie na urodziny jakiegoś takiego Braun'a jak poniżej. Niestety nie dane mi było w ogóle cieszyć się z prezentu, bo zamiast radości z gładkiej skóry, odczuwałam jedynie ból. Ból nie do wytrzymania! Nie pomagała ani nasadka masująca ani nawet wyproszona w aptece bez recepty maść znieczulająca. Po kilku próbach poddałam się całkowicie, rzuciłam Braun'a w kąt, po czym parę lat później w ogóle go sprzedałam.


Od jakiegoś czasu znów zaczął za mną chodzić zakup podobnego narzędzia tortur... Miałam dość ciągłego golenia pach, które z jednej strony domagały się tego praktycznie codziennie, a z drugiej wcale tego dobrze nie znosiły i wiecznie kończyło się podrażnieniem :( Nawet golenie nóg mnie aż tak nie męczyło, jak te pachy i stwierdziłam, że jak znów przy łydkach skapituluję, to może z pachami chociaż dam radę. Wiem, że to niby delikatniejszy obszar, ale w końcu jeszcze jakieś 4 lata temu regularnie chodziłam na wosk na pachy i nawet kosmetyczka podziwiała mój stoicki spokój, podczas gdy ona się nade mną znęcała... Do tego stwierdziłam, że technika poszła do przodu, można już kupić naprawdę wybajerowane depilatory z różnymi nakładkami, masażerami, głowicami, a nawet takie co nie tylko można myć, ale i używać pod wodą. Marzył mi się taki właśnie "podwodny" Braun'ik, ale koniec końców, korzystając z nie lada okazji wyprzedażowej w Tesco, nabyłam Philipsa HP 6570. Doszłam do wniosku, że jak mam znów zwątpić po paru użyciach, to zawsze lepiej wywalić w błoto 140zł niż blisko 500zł...


Poza tym chyba same przyznacie, że design tego modelu naprawdę cieszy oko i aż zachęca do użycia. Te kwiatowe motywy, iście wiosenny odcień zieleni... No i do tego smukły, opływowy kształt, który świetnie leży w dłoni i lampka Opti-light, przed którą nie ukryje się żaden włosek!

Do tego mój model wyposażony jest w 3 nasadki: masującą, podnoszącą włoski i klasyczną zapewniającą najszersze pole działania i, z tego co zdążyłam zauważyć, najdokładniejszą depilację. Oczywiście do tego zasilacz (niestety ta wersja bez kabelka nie działa), szczoteczka do czyszczenia głowicy (nie wiem po co, skoro szybciej i dokładniej można to zrobić pod wodą) i kosmetyczka, w którą cały ten zestaw się mieści. Po więcej informacji na temat samego modelu odsyłam Was bezpośrednio na stronę producenta KLIK. Nie ma sensu, żebym powielała tu to wszystko.

Dodam jeszcze, że jak to w depilatorach Philips'a bywa głowica depilująca wyposażona jest w ceramiczne dyski, podczas, gdy na ten przykład w Braun'ach są to pincety. Jaka jest między nimi różnica nie wiem, bo ze swoich pierwszych doświadczeń zapamiętałam ból i tylko ból - grunt, że te całe dyski u mnie się sprawdzają.

No bo chyba nietrudno Wam się domyślić (i po tytule, i po tym przydługim wstępie ;) ), że tym razem zakup był jak najbardziej udany! Żeby nie było - przyznaję, że pierwsza próba pod pachami okazała się istnym hardcorem - bolało jak cholera, krew się lała, przycięłam sobie nawet skórę... Ale potem przypomniałam sobie rady koleżanek - wizażanek i umówiłam się na wosk do kosmetyczki. Nawet po jednym takim zabiegu włoski odrastają o wiele słabsze i, co najważniejsze, jest ich jednorazowo mniej do usunięcia, więc kolejna depilacja Philips'em była już prawie bezbolesna. Teraz po blisko 2 miesiącach użytkowania mogę powiedzieć, że wbrew pozorom ból wcale nie jest większy niż na nogach, a nawet śmiem twierdzić, że mniejszy!

Co prawda przy łydkach już nie bawiłam się w żadne woski, tylko od razu potraktowałam je depilatorem, ale mimo iż nóg nie goliłam tak często jak pach, więc teoretycznie przynajmniej włoski były tam i słabsze, i rzadsze, to jednak wyrywanie ich jest tam bardziej odczuwalne. Ten pierwszy raz naprawdę mocno zaciskałam zęby, drugi i trzeci też jeszcze trochę bolało, a teraz powiedzmy, że przez pierwszą minutkę coś czuję, ale nie nazwałabym tego bólem, a w dodatku po chwili to już w ogóle jest takie smyranie. Zresztą nawet już nie używam nasadek masujących - prawdę mówiąc ta typowo masująca przydała się tylko przy pachach przez te pierwsze 2-3 razy, a do nóg w ogóle się nie sprawdza, bo nie łapie krótkich włosków. A ta niby podnosząca włoski jest już całkiem bezużyteczna wg mnie, więc koniec końców używam tylko tej klasycznej, bez żadnych bajerów.
 

Jeśli chodzi o domniemane negatywne skutki tego typu depilacji, to póki co nie zauważyłam, żeby mi jakoś specjalnie zaczęły wrastać włoski, chociaż zewsząd się słyszy, że tak się często dzieje. Regularnie używam peelingu, smaruję się balsamem z mocznikiem (to akurat mniej regularnie ;) ) i naprawdę do tej pory może ze 2 razy musiałam pomagać wyjść na światło dzienne jakimś pojedynczym włoskom. Wręcz częściej mi coś wrasta na linii bikini, gdzie golę się golarką niż tam, gdzie zaczęłam używać depilatora, więc w niedalekiej przyszłości mam zamiar poszerzyć obszar działań ;) W sumie dzisiaj już zaczęłam robić przymiarki i nie było tak źle, więc myślę, że stopniowo, kawałek po kawałku i tam dam radę. Chociaż nie ukrywam, że akurat do bikini przydałaby się węższa głowica. Ta moja jest stworzona typowo do nóg i jak z pachami radzi sobie doskonale, tak z bikini już gorzej. No ale to akurat nie jej wina.

Zresztą bardziej niż wrastających włosków obawiam się o stan moich naczynek, bo niestety mam skłonności do ich pękania, ale tu też póki co nic się nie dzieje. Co prawda przy pierwszej depilacji łydek pojawiło mi się sporo czerwonych plamek, takich jakby podskórnych wylewów, ale po 2 dniach zniknęły i przy kolejnych zabiegach już ich nie było. Nie mam też często spotykanych, a typowych dla tej metody depilacji kropeczek w miejscu wyrwanych cebulek. Czasem tylko jakieś delikatne zaczerwienienie, które zresztą po paru godzinach znika.

Ogólnie rzecz biorąc jestem pod wrażeniem tego wynalazku i żałuję, że tak długo zwlekałam zanim podjęłam kolejną próbę, bo jak się okazuje zabieg wcale nie jest tak bolesny, a komfort gładkiej skóry niebywały! Zwłaszcza pod pachami - koniec z wiecznie czerwoną od golarki, "wykropkowaną" skórą i odrastającymi już na drugi dzień włoskami :/ 2-3 zabiegi i odzyskujemy swą dawną, gładką skórę o jednolitym kolorycie! Przy nogach może nie jest już aż tak gładko, bo chociaż włosków nie widać, to coś tam czuć, ale i tak o niebo lepiej. Wystarczy nawet raz w tygodniu przejechać po nodze i usunąć jakieś pojedyncze włoski, a pewnie z czasem będzie ich coraz mniej.Także polecam, polecam i jeszcze raz polecam, nawet tym z Was, które kiedyś próbowały i nie dały rady. Jak widać, czasem trzeba dać sobie drugą szansę... ;)

A Wy używacie depilatorów? Macie jakieś tajemne sposoby na zapobieganie wrastającym włoskom? Bo teraz może i faktycznie jakiś wpływ na ich brak ma balsam z mocznikiem, ale nie chciałabym być skazana na niego codziennie, bo jednak latem wolę lżejsze smarowidła. No i co z bikini? Da radę czy dać sobie spokój? Bo po porannej próbie widzę, że do teraz jeszcze mam niezłe podrażnienia, ale w sumie może z czasem przejdą. Jakieś patenty na to? Chętnie posłucham rad koleżanek - weteranek depilatorów ;)

wtorek, 17 maja 2011

SWATCHownia - L'Oreal Color Infallible Eyeshadow - part II

z lewej 013, z prawej 012; góra - w świetle dziennym, dół - z lampą

Daaawno mnie tu nie było, wiem... Ale musicie mi wybaczyć to zaniedbanie, bo ostatnio tyyyle się działo, że nie miałam czasu ani głowy na pisanie. Zresztą tak szczerze mówiąc, to dalej średnio u mnie z racjonalnym myśleniem ;) więc na początek, zanim znów się rozkręcę, wrzucam swatche kolejnych dwóch kolorów z mojej kolekcji cieni L'Oreal Color Infalllible (vel Infaillible). Na ich temat rozpisywać się już nie będę, bo poczyniłam to tutaj przy okazji prezentacji 3 pierwszych nabytków z tej serii.

Panie i Panowie, tym razem przed Państwem: 012 Endless Chocolat i 013 Burning Black, a raczej na odwrót:  013 Burning Black i 012 Endless Chocolat, bo siakoś tak nie po kolei pozowały mi do zdjęć ;)


Kolorami na słoiczkach nie ma się co sugerować, bo jak 013 jeszcze ujdzie, tak 012 w rzeczywistości prezentuje się zupełnie inaczej niż mogłoby się nam wydawać. 
z lewej 013 Burning Black, z prawej 012 Endless Chocolat

013 Burning Black - ciężko mi go jednoznacznie określić... To taki ciemny śliwkowy fiolet z domieszką brązu i fioletowym shimmerkiem.Śliczny!
013 Burning Black - z lewej w świetle dziennym, z prawej z lampą

012 Endless Chocolat - ten to już w ogóle zagadka! Wygląda na najzwyklejszy złoty, wręcz miedziany brąz, a na oku wychodzą z niego jakieś czerwono-bordowe podtony i ta miedź ginie. Na ręce niestety tego nie widać. Niemniej jednak polecam zaryzykować zakup, bo jak na brąz jest naprawdę niebanalny.
012 Endless Chocolat - z lewej w świetle dziennym, z prawej z lampą

Na koniec swatche na ręce, bez żadnej bazy, bez żadnego specjalnego wklepywania, poprawiania - ot, jedna delikatna (naprawdę!) warstwa.
z lewej 013, z prawej 012; góra - w świetle dziennym, dół - z lampą


Osobiście jestem w tych cieniach zakochana i coś czuję, że w bliżej nieokreślonej przyszłości będzie i part III ;)

czwartek, 5 maja 2011

Majowe rozdania

Dziewczyny szaleją co najmniej jak pogoda w majówkę ;) Poniżej kilka rozdań, w których sama biorę udział, i na które i Was zapraszam. Żeby poznać szczegóły każdego z rozdań, wystarczy kliknąć na podlinkowane nazwy blogów. Kolejność akurat gra rolę - zaczęłam od tych, których termin przyjmowania zgłoszeń mija lada moment, więc radzę się spieszyć!


PysiaPatrysia rozdaje na blogu PysiaPatrysia

Do wygrania:
  • Lakier Essie w kolorze Strawbery Sorbet
  • Nail Tek I
  • Essie first base coat
  • kolczyki
Zgłoszenia do 10 maja.

Urban rozdaje na blogu The Urban State of Mind

Do wygrania 2 lakiery Essie Braziliant: Too Too Hot oraz Smooth Sailing.

Zgłoszenia do 12 maja.


nosek rozdaje na blogu maniaczka kosmetyków w akcji

Do wygrania:
  • maska do włosów Dabur Vatika poj. 500 ml, użyta 2 razy,
  • tonik Bioderma Hydrabio poj. 200 ml, ubytek widoczny na zdjęciu,
  • maseczka Avon oczyszczająca do twarzy tajski lotos - nowa,
  • akier do paznokci Bell Fashion Colour, koralowy odcień nr 322, trochę używany,
  • pomadka Bourjois Docteur Glamour odcień 17 Rose requinque, nowa
  • kredka do oczu Bourjois Smoky Effet, fioletowa, nietemperowana.
Zgłoszenia do 17 maja.


swirruska rozdaje na blogu makeupbyswirrruska

Do wygrania:
  • tusz do rzęs Clinique High Lengths Mascara w kolorze black,
  • puder prasowany Elat Mineral firmy Bourjois w kolorze 02 Vanille,
  • lakier OPI w jednym z wybranych kolorów.
Zgłoszenia do 18 maja.


hawa rozdaje na blogu Kosmetyki off the record

Do wygrania aż 5 zestawów kosmetyków.

Ten prezentowany na powyższym zdjęciu (najciekawszy wg mnie) zawiera:
*Odżywka w spray'u Rene Furterer Okara bez spłukiwania do włosów farbowanych
*Samoopalacz nawilżający w kremie Lirene
*Maseczka oczyszczająca do cery tłustej i trądzikowej Marion
*Lakier Wonder Nail IsaDora srebrny
*Cienie do powiek Sensique Exotic Flower nr 221, 222, 223, 224, 225
*Baza pod lakier i top coat Orly
*Błyszczyk rozświetlający do ust AA Love & Kiss

Zgłoszenia do 21 maja.


Hexxana rozdaje na blogu Tysiąc jeden pomysłów i pasji

Do wygrania 2 zestawy kosmetyków:

Zestaw I
  • Lush Fresh Farmacy,
  • Organique mydło organiczne Cynamon,
  • Lush szampon New + pudełko w komplecie,
  • Barbra Cosmetics Płyn Micelarny,
  • Barbra Cosmetics Tonik do zmywania paznokci z olejkiem pomarańczy,
  • Yves Rocher Peeling waniliowy,
  • Yves Rocher Balsam waniliowy,

Zestaw II
  • Miniprodukty Burt's Bees: krem na dzień, balsam i żel do ciała, błyszczyk, scrub, krem do stóp, krem do skórek -2 opakowania,
  • świeca zapachowa.

Zgłoszenia do 26 maja.

wtorek, 3 maja 2011

Recenzja: L'Oreal Lash Architect 4D

Ostatnimi czasy na naszym rynku pojawił się nowy tusz L'Oreala - Lash Architect 4D. Następca Lash Architect 3D tym razem ma dawać efekt sztucznych rzęs nie w trzech, a w czterech wymiarach. Będąc fanką poprzednika, nie mogłam przejść obojętnie obok tej nowości i kliknęłam go zupełnie w ciemno na Allegro, na długo przed tym zanim pojawił się w naszych sklepach.

Zainteresowanych obietnicami producenta odsyłam do ulotki (polecam oglądać w powiększeniu).


Moje wrażenia niestety trochę się różnią od tych obietnic. Owszem rzęsy są naprawdę mocno pogrubione, do tego ładnie podkręcone, ale z wydłużeniem już gorzej, a z rozdzieleniem to już w ogóle średnio. Co prawda ogólny efekt naprawdę mi się podoba, ale po prostu L'Oreal troszkę się zagalopował w tych opisach. Zresztą dowód poniżej:


Rzęsy pociągnięte jedną warstwą tuszu, niczym specjalnie nie rozczesywane - zdjęcie zaraz po pomalowaniu rano, na szybko. Jak widać są trochę posklejane, a gdzieniegdzie pojawiły się okruszki. Te okruszki są jego kolejną zmorą. Nie wiem dlaczego ale na początku tusz strasznie się osypywał, w zasadzie to już po 3-4h i z tego powodu rzuciłam go w kąt. Przeleżał trochę w szufladzie, użyty od czasu do czasu i, o dziwo, teraz - po 3 miesiącach - nie robi tego praktycznie wcale (noo nie licząc tych drobinek zaraz po pomalowaniu rzęs). Nie żebym nad tym ubolewała, ale zwykle jest na odwrót. Co prawda i tak nadal nie polecam go, jeśli w planach mamy zajęcia fitness czy całonocną imprezę, bo niestety pod wpływem potu lekko się rozmazuje, ale na co dzień jest ok.

Żeby nie było, że tylko narzekam. Kolejny dowód - tym razem prezentujący tusz Lash Architect 4D w pełnej krasie i okazałości. Wg mnie solo nie wygląda tak dobrze, jak właśnie w połączeniu z pełnym makijażem oka. Zgodzicie się ze mną?












Jak widać na zdjęciach efekt jest naprawdę wyrazisty, a sam kolor tuszu faktycznie intensywnie czarny.

Tyle jeśli chodzi o efekt, teraz trochę o samym tuszu.


Opakowanie Lash Architect 4D bardzo mi się podoba. Jest duże, masywne, kanciaste, a do tego nie dość, że srebrne, to jeszcze o lustrzanym połysku. Co prawda przez to odbijają się na nim wszelkie odciski palców, a w dodatku ta srebrna wierzchnia warstwa łatwo się zdziera (co widać na zdjęciu), ale pierwsze wrażenie robi niezłe i przyciąga do siebie uwagę.


Jeśli zaś chodzi o samą szczoteczkę, to bardzo przypadła mi do gustu. Co prawda nabiera trochę za dużo tuszu, ale mało która tego nie robi, także bardzo mi to nie przeszkadza. Zresztą ta naprawdę dobrze leży w dłoni i wygodnie się nią maluje. Zwężająca się końcówka pozwala na łatwe umalowanie rzęs w wewnętrznych kącikach, a ogólne zakrzywienie szczoteczki idealnie sprawdza się przy malowaniu tych zewnętrznych. Zawsze miałam problem z ich domalowaniem, bo mam tam sporo rzęs i nawet czasem podejrzewają mnie o doklejanie w tym miejscu sztucznych kępek, a teraz wystarczy że obrócę szczoteczkę w drugą stronę i po problemie. W dodatku dzięki temu rzęsy jeszcze lepiej się podkręcają.

Konsystencja tuszu jest gęsta, kremowa i dzięki temu nie trzeba nakładać niewiadomo ilu warstw, żeby osiągnąć wyrazisty efekt. U mnie wystarcza jedna. Zresztą w przypadku dwóch warstw radzę się spieszyć, bo tusz szybko zasycha i potem mogą pojawiać się grudki przy nakładaniu.


Podsumowując - wg mnie jest to naprawdę niezły pogrubiający tusz, aczkolwiek ze względu na cenę (blisko 60zł) i jego humory związane z osypywanie się, raczej nie spotkamy się ponownie.

Ocena: 3/5

D.N.O. vol. 4, czyli dno totalne...

Kwietniowy Projekt Denko nie wygląda już tak pięknie jak prezentacja nabytków (tu i tu)... Powiem krótko - dno totalne... dno i 3 metry mułu... Przy tylu zakupach powinnam mieć co najmniej 2x tyle zużyć... Nic to, pozostaje mieć nadzieję, że za miesiąc będzie lepiej.



1. Farmona, Jantar, Odżywka do włosów i skóry głowy - może i działa, może i faktycznie pobudza wzrost włosów, ale nie mam cierpliwości do jej stosowania. Ma formę płynu, który trzeba codziennie wcierać w skalp, a ja jestem na to za leniwa. Co prawda potem poszłam na sposób i przelałam ją sobie do buteleczki z atomizerem, ale tak czy siak nie dla mnie takie zabawy. A włosy owszem, ostatnio i szybko rosły, i poprawiła się ich kondycja, ale to chyba zasługa ogólnej pielęgnacji i witaminizowania się od wewnątrz, a nie tylko samej wcierki.





2. Nuxe, Reve de Miel, Krem do rąk i paznokci - co prawda miałam tylko miniaturkę 15ml, ale ta ilość wystarczyła, aby się przekonać, że to nie jest krem dla mnie. Owszem ładnie pachnie, jest gęsty, a mimo wszystko szybko się wchłania, ale co z tego, skoro po krótkiej chwili dłonie domagają się kolejnej porcji. A potem kolejnej, i jeszcze kolejnej... I to niby ma być silnie skoncentrowany odżywczy krem do przesuszonych dłoni... Tiaa...






3. L'Oreal, Glam Shine, Natural Glow, 400 Juicy Nude Glow - o ile się nie mylę to był ten odcień  (w sensie numerek, bo na zdjęciu to na pewno inny kolor) - kremowy cielisty beż, bez żadnych drobinek. Glam Shine jak to Glam Shine - wygodny serduszkowy aplikator, przyjemny zapach, brak smaku. Nie wysuszał ust, ale też specjalnie nie pielęgnował. Mimo wszystko go lubiłam, przede mną do zużycia jeszcze jeden kolorek z tej serii.







4. Joanna, Naturia, Peeling antycellulitowy do ciała z imbirem - chyba nikomu specjalnie przedstawiać go nie trzeba. Cud to żaden nie jest, ale ja go lubię, głównie ze względu na orzeźwiający imbirowy zapach. Może i mocno nie zdziera, może i wydajnością nie grzeszy, ale jest taniutki, więc mu to wszystko wybaczam.





5. Oriflame, Swedish Spa, Regenerujący krem do rąk na noc - jeden z lepszych w Oriflame. Jakoś tak się dziwnie składa, że ichnie kremiki do rąk, to albo hity albo kity. Ten całe szczęście należy do tych pierwszych. Jest dość treściwy, ale nietłusty. Wchłania się szybko, więc można go stosować i na dzień. Zawiera ekstrakt z imbiru i nim też pachnie, ale ostrzegam, że w przypadku przesuszonych dłoni tenże imbirek może trochę podrażniać i podszczypywać. Mimo wszystko kupię ponownie!
Wspominałam już, że kocham orzeźwiający zapach imbiru? :)



6. Avon, Planet Spa, Krem do rąk z minerałami z Morza Martwego - kiedyś go bardzo lubiłam, teraz jakoś mniej. Bardzo lekki, wręcz wodnisty, o charakterystycznym zapachu błotka. Wbrew pozorom całkiem przyjemnym. Wchłania się szybko, więc idealny do pracy i tam też go zużyłam. Zakupu już raczej nie powtórzę, chyba jest aż za lekki, a do tego nie najtańszy.







7. Scholl, Deo Activ Fresh, Spray do stóp - małe cudeńko. Mini format (50ml), który można ze sobą wszędzie zabrać, a mimo tych małych rozmiarów jest niezwykle wydajny i starcza na długo (ten miałam od czerwca zeszłego roku, ale przez zimę nie używałam). Dobrze i długotrwale chroni stopy i przed samym potem, i przed zapachem, a do tego nie pozostawia żadnych śladów. Zupełnie go nie czuć na stopach. Polecam, sama mam już drugi.





 8. Herbal Essences, Nawilżenie po Brzegi, Szampon do włosów - ostatnimi czasy mój ulubieniec, chociaż teraz zostanie chyba zdetronizowany przez swojego fioletowego brata z serii do loków. Robi co ma robić, czyli myje, nawilża i do tego przyjemnie pachnie. Włosy są po nim lśniące i gładkie, wręcz rozplątują się delikatnie już przy myciu, chociaż u mnie i tak bez odżywki ani rusz. Zresztą lubię i polecam cały niebieski duet i właśnie się zastanawiam, jak to się stało, że jeszcze się nie skusiłam na maseczkę... Hmm...

niedziela, 1 maja 2011

Kwietniowych szaleństw ciąg dalszy

Kwiecień już za nami, więc pora na comiesięczne podsumowanie zakupów. Przybytkami z UK już się chwaliłam tutaj, więc wrzucę tylko pozostałe nabytki. Niby nie ma ich tak dużo, ale suma summarum trochę mi tego przybyło, a baaardzo niewiele ubyło :o, więc postanowiłam zrobić sobie w maju mały odwyk. Może nie taki całkowity, ale prócz niezbędników (takich prawdziwych!) pozwalam sobie na max. 5szt. kosmetycznych zakupów. Zobaczymy co mi z tego wyjdzie...

Póki co wrzucam resztę kwietniowych nabytków.


Mgiełka do włosów Farmona Jantar to akurat zakup konieczny, bo żadnego innego psikadła już nie miałam, a w dodatku ta zawiera filtr UV, więc zawsze coś tam chroni kudełki przed słonecznym przesuszem. Miałam ją w tamtym roku i się sprawdziła, więc sięgnęłam po nią po raz kolejny. Zresztą wydatek żaden - niecałe 6zł.

Preparat do demakijażu twarzy i oczu 2w1 Pur Galenic znałam z miniaturek, ale że bardzo mi spasował, a przy okazji wypatrzyłam świetną promocję, więc bez wahania zgarnęłam 2 tubki po 30zł każda.

Balsam ze złotymi drobinkami ze słonecznej serii Galenic'a to efekt kuszenia hawy. Nie mogłam się oprzeć zdjęciom i opisom, a jeszcze jak znalazłam go za 17,99zł, to już w ogóle przepadłam.

Wszystkie powyższe kosmetyki zamawiałam w Aptece Słonik, którą szczerze Wam polecam. Był to mój pierwszy zakup u nich i nie dość, że ceny rewelacja, obsługa miła i ekspresowa, to jeszcze paczuszkę wysłano mi priorytetem, chociaż zapłaciłam za ekonomiczny i w dodatku zasypano próbkami, o jakie prosiłam. Dokładnie takimi, żadnymi innymi! Dowód poniżej. Oj, będzie co testować :)


Wracając do moich kwietniowych przybytków:

Krem Vichy Nutriextra to nagroda wygrana w konkursie organizowanym na blogu Hexxany. Póki co nierozdziewiczony, bo za dużo innych smarowideł mam otwartych. Zresztą nie wiem czy nie poczeka do jesieni, bo z różnych opinii wnioskuję, że raczej on cięższy niż lżejszy, więc chyba niekoniecznie na lato.

Żel pod prysznic Original Source Orange Oil & Ginger przedstawiałam dokładnie już tutaj, więc nie będę się powtarzać. Dodam tylko, że sięgam po niego z przyjemnością, chociaż może po zużyciu tak bardzo tego nie widać. Ale raz, że jest wydajny, dwa, że przez blisko 2tyg. nie było mnie w domu, a trzy - zwykle pod prysznicem mam otwarte 2-3 żele równocześnie.

Róż do policzków Pupa Luminys nr 07 chodził za mną od dawien dawna, więc w końcu skusiłam się na zakup na Truskawie. Póki co uczę się go nakładać, bo i sam róż mocno napigmentowany, i kolor mocno wyrazisty.

Cień Sensique Exotic Flower z aktualnej limitowanki, dorwany tuż po powrocie z UK, jeszcze w Krk. Ładny cielaczek, którego mi brakowało.

Na koniec małe zbliżenie na kolorówkę:


Tymczasem znikam na rowerek, miłego dzionka życząc!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Popularne posty